Zimowy - nie tylko z nazwy

II Zimowy Marsz Pieszy Dookoła Wyspy Wolin
Świnoujście, 29-30 stycznia 2005 r.

(relacja)
relacje z innych imprez
powrót

Jeszcze na 2 tygodnie przez terminem maratonu wydawało się, że impreza odbędzie się w scenerii jesienno-wiosennej. Zielone pola, słońce i łagodny wiaterek - tak było jeszcze podczas mojego ostatniego treningu. No cóż, pogoda nawet w dużo krótszym czasie potrafi sprawiać różne niespodzianki. Spoglądając przez okno jadącego pociągu widzę pokryte grubą warstwą świeżego, białego puchu ścieżki, pola, lasy i rosnące w nich drzewa. Rzadko spotykany w tych rejonach śnieg spadł jak gdyby specjalnie na powitanie uczestników zimowego marszu. Równie szybko zniknie nazajutrz po maratonie.

Moje przygotowania do maratonu są dość skromne - dwa treningi 4 i 9 godzinny czyli przejście ok. 20 i 50 km. Udaje mi się też zgubić 5 zbędnych kilogramów jakie nieoczekiwanie odkryłem wchodząc w czasie świąt na wagę. Wygląda to blado wobec przygotowań do Harpagana gdy chodziłem dużo i niemal codziennie. Teraz codzienne pokonywnie 10 km pieszo do pracy zastąpiłem jazdą rowerem.

W maratonie weźmie udział wyjątkowo duża grupa uczestników rajdów przygodowych i innych maratonów długodystansowych na orientację. Hubert Puka, którego spotkałem na dworcu w Świnoujściu naliczył co najmniej kilkunastu zwycięzców tego typu imprez. Ja ze swej strony widzę, że na liście są zwycięzcy rowerowego Harpagana - Daniel Śmieja i Grzegorz Grabiec (Gregory). Obsada wyjątkowo silna, zwycięzca otrzyma przecież statuetkę Mistrza Polski w marszobiegach długodystansowych. Osoby przypadkowe i nowicjusze tego typu imprez są w zdecydowanej mniejszości.

Po krótkiej, ograniczonej do minimum, części oficjalnej otrzymujemy kolorowe mapy z naniesionymi punktami kontrolnymi. Punktualnie o godzinie 9.00, spod przystani promowej wychodzi/wybiega zwarta grupa 50 zawodników. Po kilkuset metrach widać już wyraźny podział na dwie części: rozciągającą się grupę piechurów i znikającą gdzieś z przodu grupę biegaczy. Większość z nich zobaczę ponownie dopiero po powrocie do bazy.

Idę w czołówce piechurów. Obok mnie niezawodny towarzysz dotychczasowych maratonów Zażynka i Harpagana - Andrzej Sochoń oraz Gregory, którego spotykałem podczas wielu ekstremalnych imprez rowerowych. W takim składzie osiągamy punkt 1 - czyli PK2.

Pokonując trasę z Andrzejem decyduję się na "morski" wariant zaliczenia PK3. Twardy, lekko zmrożony piasek na plaży i lekki niewyczuwalny wiatr wiejący od lądu w plecy powoduje, że ten odcinek trasy pokonuję z prawdziwą przyjemnością. Dystans dzielący nas od punktu mija niepostrzeżenie. Tylko doświadczenie mojego partnera i jego wyczucie pokonanego plażą dystansu sprawia, że nie zatrzymujemy się dopiero o kilka kilometrów dalej, na widok mola w Międzyzdrojach. Szukamy najbliższego, niewidocznego prawie spod warstwy świeżego śniegu zejścia na plażę. Towarzyszący nam miejscowy - "doskonale" znający ten teren - piechur wędruje dalej. Wkrótce dochodzimy do rowerowo-pieszego znakowanego szlaku, wracamy kilkadziesiąt metrów by zaliczyć PK3 i po kolejnych kilkunastu minutach jesteśmy przy myśliwskiej ambonie na której umieszczony jest PK4. Na karcie sędziowskiej odczytuję moje miejsce na punkcie (43). Trudności z dotarciem i prawidłowym opuszczeniem plaży sprawiajś, że mija nas kilkunastu zawodników.

Korzystając z mapy sędziowskiej, szkicujemy nieuwidoczniony na mapach uczestników odcinek trasy przez Woliński Park Narodowy. Ruszamy długą i prostą przecinką. Mijamy 2 uczestniczące w marszu dziewczęta oraz innych, idących pojedynczo i w grupach zawodników. Odrabiamy stracony na plaży dystans. Na asfalcie zostawiam Andrzeja z tyłu. Pełen obaw co do poprawności wyboru skręcam w drogę p-poż. 15. Czy to ta sama, którą przerysowałem i o której mówili przed startem organizatorzy? Inni idą tą samą drogą. Przez długi czas widzę przed sobą kilkuosobową grupkę piechurów. Wbrew chęci rywalizacji, staram się nie przyśpieszać. Wyścigi na 15 km ponad stukilometrowego maratonu to nie jest dobre rozwiązanie. Wreszcie bez problemu mijam zwalniającą nieco 5 osobową grupę AMW w Gdyni. Do punktu dochodzę z Gregorym, jest też Robert Stanek i Jerzy ścibisz.

PK5 (skrzyżowanie dróg) - 21 km trasy. Dotarłem tu po 3 godzinach 27 minutach (idąc ze średnią prędkością 6,1 km/godz.) Prowadzący wówczas Remik Nowak wyprzedzał mnie o 1,5 godziny, mknąc z niewyobrażalną (dla mnie) prędkością 10,5 km/ godz.

Dziurkowanie karty, zapis numeru i czasu przez sędziego i bez namysłu ruszam drogą w kierunku PK6. Jedyne utrudnienie najbliższych 4 kilometrów to zmrożona, ubita przez pojazdy, nierówna i zdradliwie śliska nawierzchnia leśnej drogi. Dalej trzeba zejść z twardej nawierzchni i przez zasypane śniegiem łąki dotrzeć do myśliwskiej ambony. Zadanie okazuje się prostsze od wszelkich przewidywań. Szukam śladów osób które przechodziły tędy przede mną. Do punktu wiedzie ścieżka przedeptana w sypkim śniegu przez ponad 20 zawodników. Nie ma wyboru - warstwa śniegu która wynosi zwykle 10-15 cm na porośniętych trawą łąkach sięga nawet do pół łydki. - przecieranie nowego nawet krótszego dojścia do punktu nie wchodzi w rachubę. Niespodzianką jest biegnący w poprzek, dość szeroki rów wypełniony wodą. Warstwa śniegu nie ułatwia znalezienia optymalnego (węższego) miejsca do jego pokonania. Próbę taką kończę z jedną nogą do pół łydki zanurzoną w wodzie. Wycofuję się, przesuwam do przedeptanej ścieżki, biorę rozbieg i ląduję na drugim brzegu przysłowiową "suchą stopą". W oddali widzę 2 myśliwskie ambony i sylwetkę zawodnika opuszczającego jedną z nich. To tam znajduje się poszukiwany przeze mnie PK6.

Ścieżka wydeptana przez łąki wyprowadza mnie na drogę wzdłuż lasu, dalej skrót przez pola i krótki odcinek główną szosą. Drogowskaz wskazuje kierunek Sułomino, gdzie na na końcu pomostu wieżyczce odnajduję PK7.

Dalej nie muszę się nawet zastanawiać. W kierunku kolejnego punktu zboczami opadającymi w stronę zalewu również prowadzi, dobrze widoczna, wydeptana w śniegu i trawie ścieżka. Skróty przez bezdroża to najłatwiejsze nawigacyjnie odcinki maratonu. Najłatwiejsze, ponieważ leży gruba na kilkanaście centymetrów warstwa śniegu a poprzednio przeszło tędy wiele osób. Moje wysokie buty z twardą podeszwą i grubym "traktorem" doskonale nadają się do szybkiego marszu po usuwającym się spod butów śniegiem. W błyskawicznym tempie odrabiam dystans dzielący mnie od idącego w lekkich adidasach Jacka Kozłowskiego z Warszawy. Z mijanych wzniesień podziwiam piękne widoki na pokrywające się lodem wodę zalewu. Panuje sprzyjająca piechurom pogoda. Temperatura oscyluje w okolicach zera i nieco poniżej tej wartości - nie rozpuszczając sypkiego śniegu. Wieje jedynie słaby, jak dotychczas sprzyjający wiaterek, niebo pokryte nie przepuszczającą słońca warstwą chmur. Przy szybkości poruszania się 4-6 km/godzinę zapewnia to wystarczający komfort cieplny. Razem z Jackiem wychodzimy na uczęszczaną przez spacerowiczów ścieżkę nad brzegiem zalewu i wspólnie meldujemy się na, tym razem, obsadzonym, PK8.


z Jackiem Kozłowskim - PK8

zdjęcie ze strony www.napieraj.pl


Krótka wymiana zdań z obsadą punktu i ruszam ścieżką wzdłuż brzegu w kierunku Wolina. Idę uliczkami miasteczka, nadrzecznym skwerkiem i wreszcie starym mostem przedostaję się na przeciwną stronę szerokiego pasa wody. Nie pierwszy i nie ostatni raz odpowiadam na pytania zdziwionych ludzi. Co tu się dzieje? Dokąd idę? Po co? Dlaczego? ..... Na twarzach widzę zdziwienie, zaskoczenie, podziw ... Pewnie tak samo reagowaliby, jeśli zamiast dystansu 125 km podawałbym bardziej zrozumiałe dla nich odległości: 10, 20 czy 30 km. Idąc przez pola do widocznych z daleka wiatraków po raz pierwszy czuję wiejący z przeciwka chłodny wiaterek. Wyciągam rękawiczki a czapkę nasuwam na uszy. Na krótkim odcinku przez pola odrabiam stratę do Jacka, z tyłu dołącza do nas Bartek Piotrowski ze Świnoujścia. W trójkę zaliczamy nasz pobyt na PK9. To 42 km. Czas od startu - 6:33 - ciągle daje średnią prędkość powyżej 6 km/godz.

Przewodnictwo obejmuje Bartek. Pewnym głosem rzuca nazwy miejscowości i opowiada jak najkrócej dojść do kolejnego punktu. To działa jak balsam na mój umysł, wystarcza bym wyłączył się ze śledzenia mapy, wyboru i kontrolowania pokonywanej trasy. Idziemy szlakiem rowerowym, mijamy leśniczówkę, jeziorko Wiejkowskie. Bartek cały czas "nadaje". Przebieg szlaku przestaje zgadzać się z mapą a po kolejnych kilkuset metrach wracamy do mijanej kilka minut wcześniej leśniczówki Wiejkówko. Po chwili (wiekach całych) wyłączenia się z nawigacji biorę mapę w swoje ręce i prowadzę miejscowego "znającego teren" zawodnika w kierunku PK10. Do przejścia przeszło niewiele mniej kilometrów niż wtedy gdy opuszczaliśmy PK9. Znad zalewu dochodzą dziwne dźwięki. Spoglądam na czerniące się na horyzoncie pola. Powoli czarne punkciki zaczynają odrywać się od ziemi i w powietrzu pojawia się tysiące ptaków. Horyzont ciemnieje, hałas narasta, w powietrzu rozbrzmiewa "gęganie" wydobywające się z tysięcy gardeł. Zjawisko trwa przez krótką chwilę ale pozostanie w moich wspomnieniach na długo.

Powoli zapada zmrok. Kiedy skręcamy z ruchliwej szosy Świnoujście-Szczecin po raz kolejny spotykam i mijam Roberta, Jurka i Gregoryego. Mijamy wioskę, ścieżka prowadząca łukiem wzdłuż brzegów jeziora Piaski doprowadza nas prosto na drewniany most i PK10. Ostatni 9-cio kilometrowy odcinek do PK10 pokonujemy (zamiast przez 1:30) przez 2 godziny i 40 minut. Tracimy przynajmniej godzinę czasu, robiąc zupełnie bez potrzeby dodatkowe 5-6 km. Tu wnioski nasuwają się same. Moje słabości zbyt drogo mnie kosztują. Dopóki nie pozbędę się pokusy zrzucania nawigacji na innych. Dopóki nie nauczę się zasady ograniczonego zaufania nawet do bardziej doświadczonych zawodników (oni przecież też mogą się czasem mylić) nigdy nie zostanę nawet przeciętnym orientalistą.

Odcinek dzielący nas od kolejnego PK11 pokonujemy już bez najmniejszych problemów czy wątpliwości. Drogi przebiegają dokładnie tak jak na mapie. W kierunku PK12 mamy do wyboru dwie możliwości: łąki, bagna, cieki wodne lub dłuższe o kilka kilometrów drogi. Nasi poprzednicy nie pozostawiają nam wyboru. Dobrze przedeptana ścieżka prowadzi w kierunku łąk. Wszystko jasne, jak już wiele razy wcześniej z ulgą można powiedzieć - NASI TU BYLI. Trafiamy nad jakiś szeroki, wydawałoby się niekończący się kanał. Ufff!!! .... (ulżyło mi) ... wreszcie nad wodą jest betonowy mostek. Dochodzimy do pokrytej śniegiem drogi, którą prowadzi widoczny na mapie szlak rowerowy. Mijamy opłotkami Kukułowo. Niecałe 3 km dzieli nas od Połchowa gdzie na przepaku (PK12) czeka na nas, gorący posiłek i gorące napoje. Czas najwyższy, w bidonie mam tylko zamarzniętą w postaci drobnej kaszki herbatę.

Miejsce "przepaku" to prywatny domek państwa Winiarskich, którzy udzielili krótkiego schronienia blisko 50 piechurom. Z przerażeniem myślę o tym jak wyglądał ich dom po przejściu tej "szarańczy". Ogromne dzięki za gościnę od wszystkich uczestników.

Zdejmuję ostrożnie buty. Ze zdziwieniem wyciągam z nich ociekające wodą skarpetki (wcale nie odczuwałem wilgoci) i wymieniam na inne - w tym momencie - jeszcze suche. Szybko połykam - na ile to tylko możliwe - gorącą zupkę, popijam równie gorącą herbatą i po 30 minutach jestem gotowy do dalszej trasy. Na pożegnanie rzucam do napotkanego tu Andrzeja: Zrobię na trasie kilka "gratisów" i na pewno jeszcze się spotkamy.

O godzinie 21:00 ruszam samotnie w dalszą trasę. Po wyjściu z cieplutkiego domku, po raz pierwszy tego dnia, robi mi się przerażająco zimno. Energicznie przyśpieszam, teraz jeszcze pomaga - dość szybko rozgrzewam się i chłód mija. W Dusinie z daleka widzę nadchodzącego z przeciwnej strony wolnym krokiem piechura. W ciemnościach nie mam pojęcia kto to ale Gregory rozpoznaje mnie. Zamieniamy kilka słów i w drogę. Na dzisiaj ma już dosyć, zmierza na przepak, gdzie zakończy swój pierwszy w życiu maraton pieszy. Jeżeli dodam, że wziął w nim udział zupełnie "na żywca" bez jakiegokolwiek treningu pieszego to przejście 61 km w panujących zimowych warunkach jest jego niewątpliwym sukcesem.

Dużo później dowiaduję się, że inny rowerowy Harpagan Daniel śmieja rezygnuje przy PK15 - Latarnia Kikut. W ten sposób po raz pierwszy - jak nigdy dotąd w imprezach rowerowych - będę przed nimi.

Mijam Skorchowo i dalej polną drogą (ścieżką) docieram do Kamienia Pomorskiego. Znowu tubylcy. Tłumaczę dlaczego tu jestem i dokąd idę. Już sam nie wiem czy twierdzenie, że w środku nocy idę do odległego ponad 50 km Świnoujścia wzbudza podziw. Być może patrzą na mnie jak na osobnika niespełna rozumu a może tylko z wybujałą wyobraźnią.
Miasto o tej porze opustoszałe. Szukam najkrótszej drogi po kładce nad zatoczką. Pytany o drogętaksówkarz odradza to przejście: Panie, tam nikt nie chodzi, wszystko zasypane śniegiem. Zapewniam go, że dzisiaj musiało już tamtędy przejść wiele osób. Ostatni odcinek przez miasto odbywam już w towarzystwie Bartka Niezgódki i 2 nierozpoznanych przeze mnie piechurów.

Przechodzimy długą kładką nad zamarzniętą w tym miejscu wodą. Idziemy po dobrze widocznych śladach, wydeptana ścieżka kończy się jednak nad jakimś mokradłem. Wracamy (NASI też tędy wracali). Wybieramy inną ścieżkę i po kilku minutach opuszczamy łąki i nadbrzeżne szuwary. Wychodzimy na pewny grunt i twardą drogę. Za Żółcinem widoczna z oddali kępa drzew, a z bliska jakieś bajoro. Organizatorzy nie są w tym przypadku, jak i nigdy wcześniej, złośliwi. Nie trzeba szukać punktu na jednym ze 100 rosnących nad "oczkiem wodnym" drzew. Punkt jest na tym rosnącym bezpośrednio przy drodze. Widoczny w świetle czołówki odblaskowy pasek doskonale pomaga w jego bezbłędnym namierzeniu. PK13 zaliczony.

Równiutki asfalt głównej, niemal nieuczęszczanej o północy drogi niesie doskonale. Znów idę z przyjemnością. Jest Dziwnówek, jest Dziwnów. Nie chcąc przegapić "zachodniego falochronu" w Dziwnowie schodzę na plażę o 2 kilometry za wcześnie. Początkowo w ciemnościach nie zauważam na mapie niebieskiej linii o szerokości 2 mm - rzeki Dziwnej. Robię plażą obiecane Andrzejowi "gratisy", wracam i dołączam do idącej za mną trójki. Do PK14 dochodzimy już razem z Andrzejem.

Teraz czeka nas długi (11 kilometrowy), obowiązkowy odcinek przejścia plażą od Dziwnowa do Latarni Kikut. Nie jest to ta sama przyjazna plaża, jaką szliśmy kilkanaście godzin wcześniej. Piasek jest miękki, miejscami podmokły, lub poprzecinany spływającą wodą, wyżej pokryty warstwą śniegu. Wieje słaby ale chłodny, przeciwny wiatr. Niebo rozpogadza się a temperatura coraz bardziej obniża. Zaczynam odczuwać ból gardła i zastanawiam się co będzie lepsze: uzupełnianie utraconych płynów i katowanie podrażnionego gardła lodowatymi napojami czy też zaprzestanie picia.

Na prowadzeniu Andrzej później Bartek. Pozostali dwaj miejscowi zawodnicy zakończyli swój udział w maratonie na PK13. Cóż prostszego od telefonu do żony: Kochanie dalej już nie idę. Przyjedź po mnie. Czekam w .... Bartek spogląda na mapę, kontroluje czas. Ja, nie po raz pierwszy dzisiaj, zdaję się na nawigację prowadzącego. Nagle kończy się wysoki klif, wzdłuż którego szliśmy, a przed nami widać tylko niewysokie wydmy porośnięte lasem. Zastanawiam się: przecież latarnia zwykle stoją na wzniesieniu. Odwracam się. Mamy szczęście - jest, i po raz pierwszy widoczne jest rzucane przez nią światło. Wołam Bartka i wracamy kilkadziesiąt zaledwie metrów do zejścia z plaży. Nasi poprzednicy wybrali najkrótszą drogę. Wdrapujemy się po pozostawionych śladach, stromo po porośniętym lasem zboczu i sypkim, usuwającym spod butów śniegu. PK14 zaliczony.

Podejście było rzeczywiście wyczerpujące. MAM JUŻ DOSYĆ. Nie chcę już kończyć tego cholernego maratonu. Chcę jak najszybciej wrócić do bazy. Jest mi zimno, coraz bardziej dokucza ból kręgosłupa. Wyobrażam sobie taksówkę, która tu podjeżdża, kierowca zachęca do skorzystania a ja nie mówię nie. Marzenia!

Rzeczywistość jest o wiele bardziej ponura. Oczywiście można skończyć maraton już teraz na tym punkcie. Można dojść do odległej o kilka kilometrów Wisełki - można tylko co dalej w tej niewielkiej miejscowości o 5 rano.

Wlokę się resztkami sił za moimi partnerami. Droga do kolejnego punktu PK15 dłuży się niemiłosiernie. Idziemy drogą przez las, przedeptaną ścieżką i znowu drogą przez Żółwino. Nie cieszy zaliczony w końcu kolejny punkt. To przecież setny kilometr trasy. Takim dystansem kończy się zdecydowana większość rozgrywanych latem pieszych maratonów. Odnotowuję zupełnie przyzwoity czas 21 godzin i 37 minut.

Teraz już w trójkę zastanawiamy się nad zakończeniem maratonu i ewentualnymi drogami ewakuacji. Myślimy nawet o taksówce. Można przecież zadzwonić, tylko jak określić miejsce w którym jesteśmy. Musimy iść dalej, tu nie ma nawet przystanku autobusowego. Dochodzimy do poprzecznej drogi. Proponuję Wisełkę. Później odgłos przejeżdżającego pociągu zmienia nasze plany. Zawracamy i idziemy w przeciwnym kierunku do stacji kolejowej w Warnowie. Mnie coraz uporczywiej dokucza kręgosłup. Nie pomagają wykonywane w marszu ćwiczenia. Pora roku wyklucza chociażby najkrótszy odpoczynek i leżenie w pozycji poziomej. Robi się coraz zimniej, idę coraz wolniej. Tylko prześpieszenie kroku mogłoby rozgrzać zziębnięte ciało a przyśpieszyć się już nie da. Wreszcie pierwsze zabudowania. Nieoczekiwanie napotykamy też drzewo z zaznaczonym PK16. Tego w planach nie mieliśmy. Koncentrując się na chęci zakończenia maratonu i dojścia do stacji nie zauważamy, że tak przy okazji można zaliczyć kolejny punkt. Trudno by z tego prezentu nie skorzystać. Kończymy maraton na 104 km po 23 godzinach i 20 minutach marszu. Co daje średnią 4,5 km/godz.

Nasza prędkość spadła z 3 km/godz. na przedostatnim odcinku do niewiele ponad 2 km/godz teraz. W tym tempie kolejny odległy o 10 km punkt zaliczylibyśmy po 4-5 godz. Meta nieosiągalna w wyznaczonym limicie czasu. Najrozsądniejsze rozwiązanie to powrót.

Raźnym krokiem mija nas Tomek Pryjma (on po kolejnych 3,5 godzinach marszu pojawi się na mecie). My zmierzamy już tylko do pobliskiego budynku stacji kolejowej. To typowa mała stacyjka. Niewielka, nieogrzewana (w części dla podróżnych) pozbawiona jakichkolwiek ławek poczekalnia. Chociaż jest i jeden plus, szyby w drzwiach wejściowych nie są potłuczone. Po ich zamknięciu temperatura wewnątrz wzrasta, nawet o kilka stopni powyżej zera. Nam nie robi to specjalnej różnicy, w dalszym ciągu jest przeraźliwie zimno, jednak śnieg na butach rozpuszcza się.

Wychłodzonego, osłabionego, niewyspanego organizmu nie rozgrzewa nawet odrobina ciepłego napoju jakim częstuje nas Bartek. Koszmar trwa nadal. Nadal marznę. Zasypiam na stojąco oparty o stolik przed kasą. Ciągle budzi mnie przeszywający ból ze strony kręgosłupa. Jestem przekonany - JUŻ NIGDY WIECEJ - nigdy więcej startów w pieszych maratonów, to nie dla mnie.

Pociąg. Autobus. Wracamy do bazy i natychmiast robię to o czym marzyłem najbardziej. Natychmiast kładę się spać, na mycie i jedzenie przyjdzie czas nieco później.

zdjęcie ze strony www.orzelbielik.pl


Wieczorem wspólna kolacja, wręczenie statuetek dla zwycięzców w kategorii mężczyzn i kobiet. Rozdanie pamiątkowych, imiennych medali za uczestnictwo z wydrukowanym dystansem i czasem jego pokonania. Cały dystans okazał się nieosiągalny ale i tak to moja trzecia, tym razem zimowa setka. Rozmawiamy, po raz kolejny oglądamy sceny Rajdu Orła Bielika a ja coraz bardziej nabieram przekonania, że na planowany od dawna letni maraton w Beskidzie Wyspowym - "Kierat" to jednak muszę się wybrać. Co innego maratony zimowe, to warunki nie dla mnie, nie zamierzam wracać tu za rok.

Jednak wszystko zmienia się jak kalejdoskopie. Kiedy nazajutrz budzę się - wreszcie wyspany, wreszcie rozgrzany, wreszcie wypoczęty - dotychczasowe postanowienia pryskają jak mydlana bańka. Nie myślę już o niczym innym tylko o tym, że JA TU JESZCZE WRÓCĘ, wrócę już za rok - pozostawiam tu przecież niewyrównane rachunki. Nie wiem czy to objaw zaników pamięci, "galopującej sklerozy" a może jakiejś innej tajemniczej choroby, która dopadła chyba z kilkuset osobników, głównie płci męskiej. Jeżeli Ty również kiedykolwiek po imprezie powiedziałeś/powiedziałaś "nigdy więcej", jeżeli mimo to prędzej czy później wracasz na trasę - witaj w klubie zainfekowanych.

Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o innej epidemii, która opanowała miliony Polaków, tych którzy wolny czas spędzają leżąc przed telewizorem (siedzenie też przecież męczy). Wyobraźcie sobie sytuację: domek kempingowy, w którym przez 3 doby przebywa 7 osób i sprawny telewizor nie włączony w tym czasie nawet na kilka minut. A w jadalni ośrodka, uczestnicy maratonu oglądający - zamiast Jamesa Bonda - mrożące krew w żyłach sceny z osatniego Rajdu "Orła Bielika".

Z maratonu powracam pełen energii. Energia rozsadza mnie kiedy jestem w pracy, energia rozsadza mnie kiedy wsiadam na rower. Żona zaraz podsumuje: A dlaczego nie wtedy, kiedy jesteś w domu?


Łódź (luty 2005r.)

Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 20
e-mail: wiki@bg.am.lodz.pl

powrót

Statystyka:

Kolejno: Numer punktu - kilometry od startu, czas zegarowy na PK, średnia odcinka od poprzedniego PK, średnia od startu

PK1 - 0 km 9:00 0 0
PK2 - 4 km 9:44 5,45 5,45
PK3 - 9 km 10:31 7,3 5,93
PK4 - 11 km 10:46 8,0 6,23
PK5 - 21 km 12:27 5,8 6,09
PK6 - 27 km 13:20 6,8 6,23
PK7 - 30 km 13:49 6,2 6,23
PK8 - 35 km 14:36 6,38 6,25
PK9 - 42 km 15:53 5,45 6,10
PK10 - 51 km 18:34 3,51 5,33
PK11 - 56 km 19:33 5,08 5,31
PK12 - 61 km 20:34 4,92 5,27
PK12 - 61 km 21:02 0 5,07
PK13 - 74 km 23:58 4,38 4,94
PK14 - 84 km 2:27 4,03 4,81
PK15 - 95 km 5:00 4,31 4,75
PK16 - 100 km 6:27 3,09 4,62
PK17 - 104 km 8:20 2,33 4,46

powrót