(mini) USGR

Ultra Sudety Gravel Race


Polanica Zdrój, 17-20 czerwca 2021 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót


Kiedy wieczorem wracam z Baltic Bike Challenge czeka na mnie mail od Łukasza (organizatora USGR): "widzę, że masz niezaktualizowane cele na 2021. Do tego nudzi Cię szosa ... W takim razie nienachalnie zapraszam na Ultra Sudety Gravel Race". Niewiele się namyślając dołączam do innych uczestników imprezy. A wystarczyło przeczytać to, co w opisie trasy napisane było drobnym druczkiem (11.000 m przewyższeń). Wystarczyło przypomnieć sobie, dlaczego nie zrobiłem tego do tej pory. Stało się i na wycofanie z decyzji jest już za późno. O transport nie muszę się martwić. Przyjmuję propozycję Andrzeja, z którym od czasu do czasu mijam się jadąc z/do pracy.


no to jedziemy (fot. Paweł B.)

Na trasę ruszam w drugiej 10-osobowej grupie. Pomimo wczesnej pory (7:10) już na starcie towarzyszy nam przyjemne ciepełko. Później będzie już tylko gorzej. Pierwsze podjazdy rozrywają grupę. Część zawodników zostaje z tyłu, kilku szybko znika za najbliższym zakrętem. Pierwszy odcinek trasy poprowadzony jest przez Góry Stołowe. Jedzie mi się (jeszcze) na tyle dobrze, że nie mam ochoty tracić czasu by zrobić fotkę wyłaniającym się obok leśnej drogi potężnym skalnym tworom. Chwila oddechu czeka na mnie na znanej z szosowych maratonów (Klasyk łodzki, MRDP) "drodze stu zakrętów". Do takich luksusów nie warto się przyzwyczajać. Organizator zadbał o to, by ślad jak najszybciej skręcił w gruntową/szutrową drogę. Po ponad 2 godzinach mijam uliczki Kudowy Zdrój. Średnia ok. 17 km/godz. nie jest imponująca ale jak się później okaże to był mój najszybszy odcinek trasy.


Asfalt to chwila wytchnienia - Kudowa-Dańczów [39 km]

Przede mną inny dające się zidentyfikować miejsce - Duszniki Zdrój. W drodze do tego celu będę musiał pokonać kolejne wzniesienia. Droga prowadzi w większości po nieosłoniętych przez drzewa polnych drogach. Pomimo stosunkowo wczesnej pory (zbliza się godz.10) słońce coraz mocniej przypieka. Mijam pochylonych nad rowerami Bronka i Jarka, którzy wystartowali w pierwszej grupie czyli 10 minut przede mną. Awaria sprzętu wyeliminowała 2 kandydatów do czołowych miejsc w maratonie. Wznosząca się ostro w górę droga sprawia, że po raz pierwszy zsiadam z roweru. Wkrótce zaskakuje mnie wielka nie dająca się ominąć kałuża pod wiaduktem kolejowym. Pojedyncze podmokłe odcinki dróg spotkam na trasie jeszcze kilkukrotnie. Deszczowa pogoda zgotowałaby uczestnikom zupełnie inny armagedon. Dzisiaj jedynym niespełnionym marzeniem pozostaje, by było o kilka stopni chłodniej.


Brunatna breja okleja obręcze [44 km]


Zjazd do Dusznik Zdrój [48 km]

Uliczki Dusznik Zdrój pokonuję razem z Patrykiem zdając się na jego nawigację. Kiedy opuszczamy miejskie uliczki zagłębiając się w leśnych ostępach, jadę już dużo wolniej i zostaję z tyłu. Lasy które pojawiły się na trasie i przechodzące chmury osłaniają przed słońcem ale nie chronią przed wysoką temperaturą, która wraz z kolejnymi podjazdami coraz bardziej pozbawia sił. Nieustannie trzeba pamiętać o uzupełnianiu zapasów płynów i regularnym nawadnianiu się. Przez dłuższą chwilę jadę z chłopakiem, który nie bierze udziału w maratonie. Kolejny szybki zjazd pokonuję niezbyt ostrożnie. Wpadam w jakieś zagłębienie i łapę snake'a. Nie pozostaje nic innego jak wymiana dętki na nową. Pośpiech nie jest dobrym doradcą. Po kilku minutach po raz drugi załatwiam niedostatecznie napompowaną dętkę.


W dolinie Piaskowice dalej Orlicke hory [83 km]

Długie kilku/kilkunastokilometrowe podjazdy to zmora Kotliny Kłodzkiej. Poznałem je od strony szosowca podczas prowadzącego przez większość tutejszych przełęczy Klasyka Kłodzkiego. Teraz mam okazję przećwiczyć to samo w wersji terenowej. Upał i niekończące się podjazdy stopniowo pozbawiają mnie sił. Coraz częściej i na coraz bardziej łagodnych wzniesieniach zamiast jechać pcham rower. Taki spacej jest bardziej wyczerpujący od wolnej jazdy ale brakuje odpowiedniego przełożenia, a nogi odmawiają współpracy. Kiedy dojeżdżam do poznanego podczas Rajdu Liczyrzepa schroniska Jagodna na przełęczy Spalona, marzę jedynie o chwili odpoczynku w cieniu rosnącego nieopodal wielkiego drzewa. Od startu minęło 7 godzin. Pokonałem w tym czasie 96 km ze średnią 15 km/godz.

Uzupełniam bidony i ruszam dalej. Przełęcz stanowi zwykle najwyższy punkt na szosowej trasie. My nie mamy tak łatwo. Szutrowa droga, mniej lub bardziej łagodnie, pnie się w kierunku szczytu, od którego nosi nazwę położone niżej schronisko. Z daleka widzę charakterystyczną budowlę. Zbudowana na szczycie wieża oznacza, że koszmar podjazdów chwilowo skończył się. Przede mną długie zjazdy. Na długości 8 km utracę ponad 300 m wysokości. Równy asfalt na końcówce zjazdu do Poniatowej, pozwala rozpędzić się do rekordowej dzisiaj prędkości 65 km/godz. Skręcam w poprowadzoną dnem dolinki drogę i odkrywam klimaty znane z trasy Carpatia Divide w Beskidzie Niskim. Porastające nieokielzaną roślinnością bezludzie. Dobrze ukryte wśród roślinności pojedyncze zabudowania.


Jarek odrabia straty [110 km]


Patelnia - nasłonecznione łąki w okolicy Gniewoszowa [111 km]

Międzylesie to być może ostatnia szansa by uzupełnić zapasy jedzenia i picia. Niektórym zawodnikom (również i mnie) wystarcza najbliższy sklep. Inni szukają miejsca, w ktorym mogliby zjeść coś na ciepło. Jest godzina 17:10 czyli od startu minęło dokładnie 10 godzin. Jestem na 129 km trasy, pokonałem ok. 3000 m przewyższeń ze średnią 14,6 km/godz.


Pisary i zagubiony maluch [133 km]

Przede mną najdłuższy kilkunastokilometrowy podjazd i najwyższy na trasie punkt maratonu pod szczytem Śnieżnika. Pomimo, że początkowo tego nie odczuwam, za Międzylesiem droga niemal bez przerwy łagodnie pnie się w górę. Właściwy podjazd zacznie się 10 kilometrów dalej, w momencie gdy kończy się asfalt i zaczyna szutrowa droga przez las. Próbuję jechać ale coraz częściej prowadzę rower. Zwykle pchanie roweru jest chwilą wytchnienia od jazdy. Tak przynajmniej było na trasie Carpatii. Tutaj jest odwrotnie. Dopóki udaje mi się jechać czuję się dobrze. Prowadzenie roweru to dla mnie koszmar. Wyżej równy szuter zastępują kamieniste drogi. Nie da się jechać, nie da się prowadzić roweru. Mijają mnie kolejni zawodnicy. Wśród nich Grzegorz - najmłodszy uczestnik - wschodząca gwiazda ultramaratonów. Razem pokonywaliœmy część trasy Carpatia Divide i MRDP Wschód.


W drodze na szczyt [147 km]

Każdy koszmar kiedyś musi się skończyć. Do schroniska pod Śnieżnikiem zjeżdżam po trudnej technicznie, upstrzonej dużymi kamieniami drodze. Minęła godzina 21 i zbliża się noc. Jedynym moim marzeniem jest odpoczynek i sen. W ostatnich promieniach słońca rozpoczynam długi kilkukilometrowy zjazd. Dłonie bolą od nieustannego zaciskania hamulców. Wkrótce robi się zupełnie ciemno. Przed ostatecznym zjazdem w dolinę, droga ponownie prowadzi w górę. Tak przykrego przerywnika w zjeździe ze Śnieżnika nie spodziewałem się.


Schronisko pod Śnieżnikiem [150 km](fot.Paweł B.)

Jadąc drogą przez las nie znajdę pilnie poszukiwanego miejsca na nocleg. Kiedy na ekranie Garmina pojawia się równoległa asfaltowa droga, decyduję się na opuszczenie trasy i zjazd w dolinę. Chciaż się jeszcze do tego nie przyznaję odkładając ostateczną decyzję do jutra, mój organizm już zdecydował - na trasę maratonu już nie wrócę (ja tego maratonu nie ukończę).

W czasie 15 godz. 38 min. pokonałem 163,3 km oraz 4000 m przewyższeń ze średnią 13,4 km/godz.

trasa na RWGPS





Asfaltowa droga wzdłuż płynącego dołem strumienia. Wielkie podświetlone litery z nazwą wsi Kamienica. Rozglądam się za miejscem nadającym się na noclegi i odpoczynek. Nie pogardzę wąską ławeczką pod autobusową wiatą. Rozglądam się bezradnie kiedy zaskakuje mnie wypasiony plac zabaw/miejsce wypoczyku na wąskim pasie pomiędzy rzeką a asfaltem. Jest też obudowana przezroczystymi ścianami wiata turystyczna. W rogu kominek i zapas drewna. Czy można wymarzyć sobie lepsze miejsce? Brakuje jedynie miękkiego materaca. Przy tym stopniu zmęczenia musi zastąpić go (i zastępuje) drewniany blat stołu.



Kamienica - mój wymarzony hotel

Kiedy się rozwidnia, jedynym moim zmartwieniem pozostaje nie jak wrócić na trasę maraton, ale jak dotrzeć najkrótszą drogą do bazy. Kiepska mapa na małym ekranie Etrexa 20 nie ułatwia zadania. Coraz bardziej przygrzewa słońce. Nawet na asfaltowych drogach czuję słabość w nogach. W tej sytuacji wycof to była jedyna słuszna decyzja.

W bazie czeka mnie miła niespodzianka. Organizatorzy zbajerowali gościa z firmy będącej sponsorem maratonu. A to że niby jest najstarszym uczestnikiem (to prawda), że jestem wybitnym zawodnikiem (tu można by dyskutować) itp. Faktem jest, że od przedstawiciela firmy LEDLENSER dostaję ekstra nagrodę dobrej jakości czołówki H7R WORK (przyda się bo dotychczas używane decatlonowe świecidełko przestało działać). Kilka minut na "ściance" i czas dla fotoreporterów. Pomimo zmęczenia czuję się jak jakaś gwiazda. Warto było.


Meta - z Łukaszem sprawcą całego zamieszania (fot. Ania R.)


Nagroda od sponsora (fot. Paweł B.)

Czekając w bazie na powrót mojego kierowcy, powoli dochodzę do siebie. Drugiego dnia wybieram się z Pawłem, fotoreporterem imprezy, by zrobić zdjęcia będącym jeszcze na trasie zawodnikom. Niewielu z rozrzuconej stawki udaje się namierzyć ale czas wolny wykorzystujemy na to, by odbyć dwie piesze wycieczki na okoliczne wieże: na Włodzickiej Górze i na Wielkiej Sowie. Ze zdziwieniem stwierdzam, że nie zapomniałem jak się chodzi po górach (nawet w rowerowych butach). Na rower, który wziąłem do samochodu nie mam zamiaru wsiadać. Może chwilowa niechęć do roweru siedzi w mojej głowie a nie w nogach.


Piesza wycieczka na Wielką Sowę (fot. Paweł B.)


Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 133
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót