Miało być lekko, łatwo i przyjemnie

VI Długodystansowy Rajd na Orientację "Jesienne Trudy"
Drawno, 21-23.09.2012 r.

(relacja)

relacje z innych imprez
powrót

Z tą myślą wyruszam z Łodzi na Jesienne Trudy, kolejny w kalendarzu maraton na orientację. Po Grassorze i Wielkiej Wyrypie należy mi się przecież trochę relaksu. Mając w pamięci ubiegłoroczną imprezę marzą mi się długie asfaltowe przebiegi między punktami i łatwe do odnalezienia punkty kontrolne.

Już w czasie dojazdu na miejsce startu otrzymuję SMS-a od żony "nie wziąłeś okularów". Brak okularów do czytania mapy oznacza jedno, trasę efektywnie będę mógł pokonywać jedynie "z przewodnikiem". Można powiedzieć, że dobry przewodnik nigdy nie jest zły - już kilkakrotnie udawało mi się zajmować wysokie miejsca dzięki jeździe z (za) dobrymi orientalistami. Jest tylko jedna wątpliwość, gdzie przyjemność z - tego co w maratonach na orientację najważniejsze - samodzielnego poszukiwania punktów kontrolnych?

Tym razem mam trochę szczęścia, w oczekiwaniu na Łukasza Mirowskiego, który dojeżdża pociągiem z Wrocławia, zatrzymujemy się obok jednego z dużych centrów handlowych Poznania. Bez zastanowienia ruszam na poszukiwania. Tu gdzieś musi być apteka. Jest apteka, są okulary i bez niepokoju mogę myśleć o jutrzejszej trasie.

Właściwie obawy, tak jak przed wielu startami, związane są tylko z pogodą. Prognozy nie są najlepsze. Początkowo wygląda, że cała impreza odbędzie się w deszczu. Później, że będzie nieco lepiej. Ostatecznie, już przed startem wiemy (od czego jest dostęp do internetu przez telefon), że pogoda i to drastycznie pogorszy się dopiero po południu, czyli wtedy kiedy najlepsi (mam nadzieję, że ja również) będą odpoczywali w bazie po pokonaniu całej trasy.

Mapy rozdane. Z trudnością próbuję ustalić jakąkolwiek logiczną kolejność zaliczania rozrzuconych chaotycznie punktów. Wreszcie zaskakuję. Chwilę po usłyszeniu słowa Start ruszam na trasę. Jadę prosto na północ do PK7 z lampionem ukrytym pod mostem. Przede mną kilka kilometrów szutrowej drogi. Na punkcie chwilę przede mną są już Marcin Owczarski i Marcin Mierzejon.

Szybko ruszam dalej. Skręcam w najbliższą drogę. Przede mną las, las i jeszcze trochę lasu. Kierunek się zgadza, tylko że las nie ma zamiaru się skończyć. Przecież już dawno powinniśmy minąć pobliską miejscowość. Jakimś dziwnym trafem mylimy drogę - tzn. ja mylę - a moi partnerzy jadą za mną. No cóż, nigdy nie należy bezkrytycznie wierzyć osobie prowadzącej - szczególnie gdy tą osobą jest znany ale kiepski orientalista wiki.

Jeszcze kilkaset metrów leśnej drogi i pojawia się asfalt. Jaki znowu asfalt? Tej drogi nie ma na mapie. Kilkaset metrów dalej drogowskaz "Święciechów 3 km" wyjaśnia gdzie jesteśmy. Wracamy na trasę pokonując dodatkowo ok. 5 km czyli mając prawie 15 minut "w plecy". Pusta do tej pory trasa zaludnia się. Kolejnego punktu poszukuje już prawie 10 bikerów. Niektórzy zostawiają rowery przy drodze i pieszo ruszają na poszukiwania. Ja jadąc za Marcinami docieram prosto na pagórek i na niewielkiej polance ze zdziwieniem widzę lampion punktu kontrolnego. A gdzie umieszczona w opisie punktu "chata"? Skoro jest punkt nie zastanawiam się nad tym problemem nawet przez chwilę.

Opuszczam punkt i po kilkuset metrach jazdy z przerażeniem zauważam brak licznika. Chwila wahania - wracać czy nie wracać? Powrót, to strata czasu bez pewności, że poszukiwania zakończą się powodzeniem. Decyduję się na hardcore bez licznika - jadę dalej. Jazda bez licznika, całkowicie nierealna podczas takich imprez jak chociażby Dymno, Grassor czy Nocna Masakra, przy stosunkowo łatwych punktach Jesiennych Trudów wydaje się możliwa do zrealizowania.

Nie mając wsparcia w postaci licznika, zmuszony będę do nieustannego kontrolowania swojego położenia na mapie czyli nieustannego porównywania rozpoznawalnych elementów krajobrazu w terenie (drogi, rzeki, linie energetyczne itp.) z tymi zaznaczonymi na mapie. Nie powiem, nawet czasami było to ciekawsze od bezmyślnego odliczania 2, 3 czy 4 kilometrów prostej drogi. Efekt? - nie obyło się bez drobnych wpadek.

Przez cały czas dotychczasowej jazdy analizuję mapę starając się wybrać optymalny wariant zaliczanie najbliższych punktów kontrolnych. Ponieważ długość różnych wariantów jest porównywalna, decyduję się na ten, w którym długość asfaltowych dróg będzie większa. Pojadę odmiennie od innych bikerów odwiedzając kolejno punkty 5-1-2-4-3. PK8, mijany w niewielkiej odległości, pozostawiam do zaliczenia jako ostatni przed powrotem do bazy.

Przede mną kilkukilometrowy odcinek asfaltu i pierwszy sprawdzian, jak sobie poradzę z odnalezieniem PK bez wsparcia w postaci licznika. Skręcam w drogę przez pola. Dojeżdżam do lasu. Przeszukuję najbliższe wzgórza w poszukiwaniu polany na wzniesieniu. Szukam w innym miejscu. Wreszcie robię to od czego powinienem zacząć - jeszcze raz uważnie spoglądam na mapę. To oczywiste, że punkt położony jest w lesie sąsiadującym z przeciwnym rogiem wcinającej się w las polany gospodarstw i pól. W tym przypadku mapa okazuje się zupełnie aktualna. Polany w dalszym ciągu znaleźć nie mogę ale są dwie rozpadające się chaty. Już coś zaczynam podejrzewać, sprawdzam jedną chatę, sprawdzam drugą. Wreszcie zaglądam ponownie do pierwszej z nich i odnajduję lampion "ukryty" na wewnętrznej stronie ściany wejściowej. Opisy dwóch kolejnych punktów zostały omyłkowo przestawione. Opuszczam las, rzucam info o chacie nadjeżdżającemu Wigorowi i asfaltowymi drogami docieram w okolice kolejnego punktu.

Kiedy skręcam z asfaltowej drogi mijam Roberta i Asię. Podpowiedź jak najłatwiej dojechać do punktu jest bezcenna. Po 500 m jazdy skrajem lasu wzdłuż pola, kratka z cyferką "1" na karcie startowej uzyskuje odpowiednią perforację. Jazda porośniętą trawą drogą rozgrzewa mnie, więc zrzucam lekką kurtkę p-deszcz./p.wiatr. Ponownie założę ją dopiero wieczorem.

Powrót do asfaltowej, zmaganie się z przeciwnym wiatrem i lekkim podjazdem. Zaraz, zaraz ... a gdzie jest mój kompas? Doskonale wiem gdzie może być, najprawdopodobniej spadł z nadgarstka podczas zdejmowania kurtki. Przez chwilę biję się z myślami. Dwie zabawki zgubione podczas jednej imprezy to byłby zbytek szczęścia. Z przykrością wracam w odwiedzone przed chwilą miejsca i zabieram zgubiony gadżet.

Po kilku kolejnych kilometrach równej asfaltowej drogi czeka mnie przykra niespodzianka. Chociaż droga przez pola zaznaczona jest podwójną linią i jasnoczerwonym kolorem, zamiast spodziewanego asfaltu trafiam na utwardzony ale wyłożony kocimi łbami trakt. Przez kilka kilometrów zmagań z nierównym brukiem, szutrami, pagórkami i przeciwnym wiatrem marzę o zwykłej, twardej, polnej drodze. Skręcam właśnie w taką drogę. Mijam nadjeżdżającego z przeciwnej strony Łukasza. Widzę ogrodzenie, tylko w którym jego miejscu znajduje się punkt? Z licznikiem miejsce poszukiwań byłoby bardziej oczywiste. Punkt znajduję dopiero wracając niemal od przeciwnego końca ogrodzenia, jadąc od tej strony widać go doskonale (PK2).

Przede mną to co lubię najbardziej - długi, równy odcinek asfaltowej drogi. Skręcam w las. Sprawnie odnajduję się w plątaninie leśnych ścieżek. Jadę w kierunku cypla. Mam szczęście - na leśnej drodze zatrzymali się Asia z Robertem. Tuż obok znajduje się ukryty w kamiennym zagłębieniu punkt (PK4). W ten sposób bezproblemowo zaliczam (podobno źle ustawiony) punkt, z którym problemy mieli nawet najlepsi.

Szybką jazdę przerywa opuszczony kolejowy szlaban i pociąg, który nie zmieścił się na pobliskim peronie. Szlaban nie stanowi wielkiej przeszkody dla rowerzysty. Obchodzę bokiem stający na przejeździe wagon, mijam jezioro, skręcam w o jedną ścieżkę za daleko, odwiedzam o jeden cypel za daleko ale po chwili bez problemu zaliczam umieszczony na wcześniejszym cyplu PK3.

Mijane tory stanowią chyba jakąś ruchliwą magistralę. Wracając ponownie zastaję zamknięty przejazd. Po raz kolejny (trzeci dzisiejszego dnia) mijam Irziego. Na kolejny punkt jadę bez orientacyjnych wątpliwości. Widoczna z oddali samotna kępa drzew między polami stanowi niewątpliwie poszukiwany cmentarz (PK9). Taki bezproblemowy punkt, który zalicza się z biegu lub raczej z jazdy - czyli niemal nie zsiadając z roweru. Chwilą przede mną punkt opuszcza Wigor. Narzeka na problemy ze znalezieniem 4-ki. Okazuje się, że w poszukiwaniu PK5 również miał trochę problemów.

Przede mną polne a później leśne drogi. Mijam Pawła Brudło i Wojtka Paszkowskiego, jestem przekonany, że zwycięzców dzisiejszego maratonu. Wjeżdżam w las. Widząc wyraźnie odciśnięte w podłożu opony, jadę po śladach. Zamiast nieco dłuższego pewnego traktu, wybieram skrót dobrą leśną drogą. Wszystko się najdokładniej zgadza, prawie zgadza ... nie, nie, wcale nie zgadza. Moją trasę przecina nowiutka droga p-poż. Skręcam w nią sądząc, że to właściwa droga do celu. Po kilkuset metrach droga skręca, jadę za bardzo na południe. Lawirując wśród leśnych przecinek staram się naprawić błąd i wrócić na trasę. Tym razem mam szczęście. Brukowana droga, która pojawia się przede mną niewątpliwie tą o którą mi chodziło od początku. Skrzyżowanie z inną drogą i kolejne skrzyżowanie. Pomimo, że zaznaczenie punktu na mapie i jego opis dezinformują, po chwili poszukiwań lampion punktu odnajduję w rowie tuż obok skrzyżowania (PK14).

Bez problemu pokonuję odległość dzielącą mnie od następnego punktu. Wdrapuję się na skarpę do położonego wyżej słupa (PK15). Czy ja tu już kiedyś nie byłem? Po powrocie do bazy koledzy potwierdzają moje przypuszczenia. Punkt znajdował się dokładnie w tym samym miejscu na innej imprezie organizowanej na tym terenie.

Zgodnie z przedstartowymi prognozami, na niebie wzrasta ilość coraz ciemniejszych chmur. Słychać dalekie pomruki burzy. Nadszedł czas na chwilę odpoczynku, uzupełnienie wody w bidonie i przełożenie jedzenia z sakwy do kieszeni. Nadchodząca chmura i pierwsze spadające krople powodują, że przyśpieszam a plany odpoczynku odkładam na później. Jak długo jeszcze uda mi się jechać na sucho?

Ucieczka przed deszczem nie na długo jest skuteczna. Po kilku kilometrach zaczyna padać z chmury nadchodzącej z przeciwnej strony. Jak na razie nie są to obfite opady. Dopiero jadąc dalej widzę skutki ulewy jaka przeszła przed moim przejazdem. Lampion punktu kontrolnego znajduję ukryty pod mostkiem (PK16). Dziwnymi zygzakami jadę w kierunku PK17, korygując kilka razy kierunek poruszania się. Najwyraźniej nieciekawy punkt kontrolny nie zostawia żadnych wspomnień.

Co pewien czas niebo zasnuwa się ciemnymi chmurami. W lesie robi się ciemno i zaczyna siąpić deszcz. Większe ulewy i opady gradu w dalszym ciągu omijają mnie bokiem. Intrygują mnie pojawiające się na leśnych piaszczystych drogach, pomimo deszczu, ślady opon. Ktoś jedzie przede mną i to w raczej niewielkiej odległości. Naciskam mocniej na pedały - na razie bez efektu.

Przede mną położony obok zaznaczonego na mapie mostku punkt (PK12). Prowadzi do niego kręty, ale nie sprawiający kłopotów nawigacyjnych, dojazd. W miejscu mostku długa, prowizoryczna kładka z różnej grubości bali. W najwęższym miejscu pojedyncza oślizgła od padającego deszczu belka i nurt o nieokreślonej głębokości. Przez chwilę (tylko przez chwilę) rozważam możliwość przedostanie się na drugi brzeg. Z mapy nie wynika, żeby był to jakikolwiek liczący się skrót.

Jadę zielonym (chyba zielonym) szlakiem, skrajem lasu wzdłuż łąk. Mokre, trawiaste podłoże stawia odczuwalny opór. Nadchodzi kolejna ciemna chmura, pada gęsty drobny deszcz. Kiedy skręcam w las ciemności wzmagają się. Mrzawka sprawia wrażenie mglistych leśnych oparów. Sceneria w sam raz dobra dla ponurego horroru. Kilkadziesiąt metrów przede mną pojawia się stado jeleni. Rogacz i jego podopieczne nieśpiesznie, jakby ospale opuszczają drogę. Kilkaset metrów dalej tak samo powoli schodzi z drogi grupa sarenek.

Opuszczam ponure okolice śródleśnego jeziora, by po kilku kilometrach dobrych leśnych dróg dotrzeć na brzeg kolejnego. Z przeciwnej strony nadjeżdża tajemniczy nieznajomy, po śladach którego jechałem już od dłuższego czasu. Razem z Łukaszem poszukujemy lampionu na kolejnych przecinkach nad jeziorem. Sprawdzamy jedną, drugą. Głos Wigora gdzieś z góry potwierdza, że już w kolejnej, odnajdziemy lampion punktu kontrolnego (PK11).

Dalej jedziemy już razem. Łukasz ma do zaliczenia dwa ostatnie punkty PK13 i PK10 ja dodatkowo wracając do bazy muszę odwiedzić PK8. Na początek dłuższa asfaltowa droga. Z niepokojem zatrzymuję się po przekroczeniu mostu nad szeroką rzeką. Ponieważ mój kompan nie podziela moich obaw, bez sprawdzania mapy, bez kontroli kierunku jazdy jedziemy dalej. Skręcamy w przecinkę, która ma doprowadzić nas na 13-tkę. Tu już niepokój jest uzasadniony, zamiast na wschód droga prowadzi na południe, na drzewach oznaczenia czerwonego szlaku. Rzut oka na mapę i zaskakuję gdzie jesteśmy. Od PK13 dzieli nas ponad 5 km. Szybka zmiana planów, tzn. kolejności zaliczania punktów i w zapadających ciemnościach jedziemy do PK10 nad jeziorem.

Łukasz starannie odmierza odległości. Niezaznaczona na mapie ścieżka prowadzi nas wzdłuż jeziora. Gdzieś tu jest pomost z punktem kontrolnym. Jak odnaleźć to miejsce w panujących w lesie ciemnościach? Ponieważ nie przewidywałem, że mój start przedłuży się do godzin nocnych w wyposażeniu wziętym "tak na wszelki przypadek" mam jedynie czołówkę do czytania mapy. Jakimś cudem prześwit pomiędzy trzcinami wypatruje jadący za mną i nieco lepiej wyposażony kolega. Pomost mocno trzęsie się pod ciężarem dwóch osób - ale wytrzymuje.

Mamy jeszcze wystarczająco dużo czasu by wracając najwygodniejszą, bo asfaltową drogą do bazy zaliczyć przy okazji pominiętą 13-tkę. Kiedy mamy skręcać w leśną drogę mój pech przenosi się na jadącego ze mną bikera. Jego licznik również przestaje działać. Diagnoza - brak czujnika na kole. Dużo łatwiej można było znaleźć igłę w stogu siana, niż w ciemnościach, na kilkudziesięciometrowym odcinku szutrowej drogi kawałek magnesu. Pozostaje staranna jazda "na czuja". Zgodnie z mapą skręcamy w odchodzącą na skos przecinkę, przeszukujemy jedno, drugie i kolejne skrzyżowanie. Łukasz koncentruje się na poszukiwaniach. Ciężko zrezygnować mu z poszukiwań ostatniego punktu potrzebnego do zaliczenia całej trasy. Ja coraz częściej spoglądam na zegarek. Wreszcie zarządzam nieodwołalny odwrót.

Rozpoczyna się szaleńcza jazda do bazy. Ciągnę resztkami sił, nie wiedząc nawet ile jeszcze zostało do mety. Wbrew pozorom brak rozłożonej mapy ułatwia jazdę. Przez cały czas wyczekuję i mam na dzieję, że już za chwilę przy szosie pojawi się upragniony napis DRAWNO. Droga dłuży się niemiłosiernie. Z trudem powstrzymuję odruch nieustannego sięgania po pusty już od dłuższego czasu bidon. Początkowo wyprzedzamy powracających do bazy Asię i Roberta, by później na ulice miasteczka i do bazy wjechać razem. Kiedy wpadamy na metę okazuje się, że zamiast wskazywanych przez zegarki 2 minut spóźnienia mamy ich 8. Przy zastosowanej metodzie naliczania punktów karnych nie ma to już wpływu na zajęte miejsce.

Zwycięzcą zawodów został Daniel Śmieja (Wigor) wyraźnie wracający do formy sprzed ... kilkunastu lat, kiedy to w maratonach na orientację nie miał sobie równych. Moi faworyci nie popisali się, przyjeżdżając 2 godziny po zwycięzcy. Kolejne miejsca zajęła dwójka bikerów z którymi pokonałem początkowe kilometry trasy. Łukasz, któremu do pełnego szczęścia zabrakło jednego punktu zajął 7 miejsce. Ja razem z Asią i Robertem uplasowaliśmy się na 11 pozycji. Tomalos nasz kierowca przyjechał (z takim samym dorobkiem czyli brakiem 2 punktów) kilkanaście minut przede mną i był 10.

Z braku licznika statystyki nie będzie.

Łódź, 2012r.

Krzysztof Wiktorowski (wiki)
e-mail: wiki256@gmail.com


powrót