Nocne taplanie w błocie

Bike Orient Prolog -
Wiączyń k. Łodzi - 27 marca 2010r.

(relacja)

relacje z innych imprez
powrót

fotki Paweł Banaszkiewicz(Bike Orient Prolog)

Bike Orient Prolog, pierwszy w Łodzi nocny maraton na orientację. Zawody rozgrywane zarówno na trasie pieszej, rowerowej jak i mieszanej. Impreza o uznanej renomie, więc na starcie obok łodzian pojawiają się również znani zawodnicy z miejsc dość odległych od centrum kraju.



Ciemna noc nie jest czymś co mogło by mnie zniechęcić do jazdy rowerem. Ten rodzaj rowerowego masochizmu poznałem i polubiłem chociażby podczas Grassora, Nocnej Masakry czy wcześniej LUC’a. Dużo większe obawy budzi stan podłoża jakie pozostało po gwałtownie topniejącym tydzień wcześniej śniegu i opadach deszczu w dniu poprzedzającym start. W takich warunkach naczelną zasadą wyboru sposobu pokonywania trasy pomiędzy punktami będzie jak najdłuższe trzymywanie się na twardych i asfaltowych drogach. W gęsto zaludnionym i mocno zurbanizowanym terenie, wśród dróg łączących liczne wioski zadanie wydaje się dziecinnie proste. Wyraznie nie doceniam inwencji twórczej budowniczego trasy.



Godz. 19:00. Rozdanie map. Szybki rzut oka na najbliższe punkty i można jechać na pierwszy etap przygotowanej trasy. Teraz klasyczny scorelauf czyli punkty zaliczane w dowolnej kolejności. Wybieram jeden z najbliższych punków PK13 w Adamowie. Dojad do punktu? Oczywiście okrężną, asfaltową drogą. Oglądając się do tyłu widzę sznureczek świateł jadących z tyłu bikerów. Odliczam kolejne zakręty krętej, bocznej drogi dzielące mnie od punku. W tym samym czasie z przeciwnej nadjeżdża pierwszy zawodnik, który wybrał dwukrotnie krótszą ale rozmokłą drogę przez las.

Dziurkowanie karty i szybko jadę do pobliskiego PK11 w Małczewie. Ten teren znam z rekonesansu przed ubiegłorocznym Bobcykiem. Pewnie opuszczam asfalt, skręcam w bramę, mijam stojące za bramą budynki i jestem na polnej drodze prowadzącej do cmentarza (a raczej miejsca które po nim pozostało). Drogami wśród pól (szczęśliwie przejezdne) trafiam na pobliski asfalt. Najbliższy PK6 z braku sensownego dojazdu zostawiam na pózniej. Gdzieś przede mnie wyrywa się młodszy i szybszy zawodnik, z którym spotkam się jeszcze nie raz na trasie. Mijamy Gałkówek Parcelę, skręcamy do miejscowości Gaj.

Dotychczasowe, bezproblemowe namierzanie punktów usypia nieco czujność. Widzę zawodnika z przodu, spodziewam się jakiejś normalnej drogi, nie kontroluję licznika. Wkrótce już wiadomo, że jesteśmy za daleko. Bezradne kręcenie się do przodu i do tyłu w poszukiwaniu bocznej drogi, nadjeżdżają kolejni uczestnicy zwodów. Wreszcie ktoś bardziej zorientowany skręca wzdłóż płotu w coś co nie przypomina nawet polnej drogi - rzadko uczęszczana dróżka, którą rolnicy dojeżdżają kilka razy w roku do pobliskich pól. Widać, że złośliwość budowniczego trasy nie zna granic. Głębokie koleiny przedzielone pasem trawy. To droga, którą z trudnością jedzie się w słoneczny letni dzień. Ciemności, woda, błoto sprawiają, że wybieram mniejsze zło, nie próbuję nawet wsiadać na rower, truchtam za, z trudem jadącym zawodnikiem i wcale nie jestem w tej rywalizacji na straconej pozycji. Położony pomiędzy polami PK14 w Przanowicach Dużych zaliczony.

Kiedy polna droga przecina się z asfaltową rezygnuję z dalszej jazdy w kierunku PK16. Wstępnie planuję tam powrócić po zaliczenie PK8 w Kaletniku. Jak to zwykle bywa gdy napotykam nawet niewielką miejscowość i kilka krzyżujących się ulic – gubię się. Cmentarz, las, kompas wskazujący dziwny kierunek. Wracam do punktu wyjścia i jeszcze raz starannie odmierzam odległości, sprawdzam kierunki i skręcam w odpowiednie uliczki. Wkrótce ponownie jestem w odpowiednim miejscu tego samego lasu. Nadjeżdża - z zaliczonym PK16 - mój znajomy/nieznajomy, skręcamy w odpowiednią przecinkę, kiedy ilość wody na leśnej drodze przekracza dozwolone normy. Rzucam rower i kilkadziesiąt metrów do punktu (PK8) i z powrotem pokonuję biegnąc.

Na dłuższy czas odpuszczam sobie powrót na PK16 skuszony w miarę przyzwoitą (prowadzi do leśniczówki), chociaż nieco rozjeżdżoną drogą przez las do miejscowowści Stare Chrusty. Tu zdaję się na nawigację mojego "partnera", który szybciej przebył odcinek trasy przez las. Skręcamy w dróżkę pomiędzy polami, która ma doprowadzić nas do ambony na skraju widocznego z daleka lasu. Pierwsze kilkadziesiąt metrów udaje mi się jechać, pózniej sprawdzoną już metodą truchtam prowadząc rower. Dalej woda, dotychczas tylko miejscami wypełniająca koleiny, tworzy teraz szerokie na całą drogę rozlewiska. Wreszcie kończy się w polu.

Przed nami las widoczny dosłownie na wyciągnięcie ręki. Od lasu dzieli nas zaledwie kilkadziesiąt metrów, jakieś kilkumetrowe rozlewisko i obsiane zbożem pole. Robi się coraz bardziej miękko. Wreszcie ze zdziwieniem widzę, że moje nogi bez oporu zanurzają się powyżej kostek w maz o konsystencji ciasta naleśnikowego. Postawione na czymś takim przednie koło roweru (tylną część trzymam w ręku) błyskawicznie opada nie napytykając jakiegokolwiek oporu. Wracać się 20-30 metrów przed lasem? Jeszcze chwila brnięcia przez błoto i osiągamy stały ląd. Ambona i "właściwa" dróżka (nie wiadomo czy w lepszym stanie) znajduje się kilkadziesiąt metrów dalej. PK12 Chrusty Stare.

Rzut okiem na mapę i z dwóch "podpadających" punktów wybieram PK7 i ostateczną kolejność zaliczania pozostałych punktów (PK7-PK10-PK16-PK6-PK15-PK9). Z miejsca w którym się znajdujemy musimy się dostać do Zielonej Góry przecinając drogę w Borowej. Jak z szachownicy przecinających się prostopadle przecinek, z labiryntu wyjeżdżonych przez samochody dróżek pomiędzy powstającymi na skraju lasu działkami, wybrać najkrótszą drogę? Nawet w dzień mi się to nie udawało. Rezygnuję z nieużytecznej w tym przypadku mapy i nie tracąc czasu na zastanawianie jadę "na krechę" plus/minus na zachód. Jadąc w ten sposób musimy przeciąć asfaltową drogę w Borowej – i przecinamy. Gdzieś po drodze zaliczam kolejny tego dnia efektowny upadek lądując delikatnie w miękkim błotku.


przecież jest œrodek nocy


Chwila błądzenia, ustalenie własnego położenie w rozległej wiosce i wkrótce pędzimy asfaltówką w kierunku ukrytego w niewielkim lasku punktu kontrolnego. Wjeżdżamy w przecinkę na przeciwległym skraju lasku i przedzieramy się w kierunku światełka bikera, który pojechał prawidłowo. Dość luzne krzaki utrudniają ale nie umożliwiają poruszanie się. Zatrzymujemy się przy końcu przecinki. Chwila zastanowienia. Co teraz? Odwracam się do tyłu i ze zdziwieniem stwierdzam, że stoję tuż obok lampionu oznaczającego PK7 Zielona Góra.

W trójkę pokonujemy odcinek przyzwoitej jak na panujące dzisiaj warunki drogę przez las do Gałkówka Małego. Na pagórku cmentarz z I wojny światowej, grupka innych uczestników imprezy i PK10 Gałkówek Mały.

Rozdzielamy się. Ja mam jeszcze do zaliczenia pominięty wcześniej PK16, mój partner jedzie prosto na PK6. Po zwiedzeniu miejscowości (wjeżdżam w widoczną na mapie ślepą uliczkę) bez problemu odnajduję chyba najłatwiejszy na trasie - dojazd twardymi drogami - PK16.

Zgodnie z zasadą by jak najdłużej trzymać się asfaltowych i utwardzonych dróg PK6 będę zaliczać, jak się pózniej okaże, z bardziej przyjaznej strony czyli od wschodu. Mocno podmokła leśna droga której odcinki pokonuję prowadząc rower doprowadza mnie do PK6. Gdzieś obok w lesie widzę światło rowerowej czołówki. Na rzucone pytanie potwierdzam, że właśnie zaliczyłem punkt.

Po chwili ponownie jedziemy razem z moim odnalezionym właśnie partnerem. W miejscu niewyraznej przecinki zaznaczonej na mapie jest tu teraz porządna, twarda szutrowa droga. To pierwsze tego dnia bardzo miłe zaskoczenie. Skraj lasu, miejscowość Janówka z dziesiątką uliczek i tą jedną opisaną na mapie jako ulica Bedońska. Jeszcze kilkaset metrów i zaliczamy PK15 Nowy Bedoń.

Mój partner zatrzymuje się chyba na dłuższą chwilę a ja jadę koszmarną, mokrą, miękką, miejscami na całej szerokości wypełnioną wodą drogą. Gdzieś z przodu migają światełka zawodnika jadącego przede mną. Ruszam w pogoń. Wreszcie gehenna się kończy. Znana asfaltowa droga. Znaczy asfaltowa to ona kiedyś była, teraz długie odcinki z kompletnie zniszczonym podłożem. Jedna wielka dziura na całej szerokości jezdni. Kiedy boczną polną drogą docieram do kolejnego cmentarza. Słyszę znajomy głos "O wiki!!!". Po krótkiej wymianie zdań już wiem, że mamy z Tomkiem Zadwornym zaliczone wszystkie punkty i razem wracamy na metę pierwszego etapu. Z licznika odczytuję dystans ok.62 km, średnią jazdy ok. 15 km/godz.

W bazie okazuje się, że przed nami zameldował się tylko jeden uczestnik (ale z mniejszą ilością punktów) Paweł Lipka.

Nie ma czasu na odpoczynek. Przed nami kolejny etap imprezy. Jazda po wyznaczonej na mapie linii i poszukiwanie umieszczonych obok tej linii punktów kontrolnych. Punkty nie są ukryte przed prawidłowo poruszającym się zawodnikiem ale ich miejsce nie jest ujawnione. Każde zboczenie z trasy grozi ominięciem punktu. Na objechanie całego Lasu Wiączyńskiego pozostało coś koło godziny czasu. Na zaliczenie wszystkich punków nie ma już szans ale trzeba próbować. Postanawiamy jechać razem z Tomkiem, na trasie dołącza do nas Paweł.

Rozmiękła droga doprowadza nas na skraj lasu. Przeprawa przez rozpadający się drewniany mostek. Chwila zastanowienia i powrót. Jadąc prosto ominęlibyśmy wystający cypelek lasu. Doskonałe miejsce na umiejscowienie PK. Ambona i lampion. Zgodnie z linią na mapie przemieszczamy się skrajem lasu, na zmianę leśną drogą lub wzdłuż pól. W panujących warunkach metrowej szerokości rów wypełniony wodą nie stanowi żadnej przeszkody – buty i tak mamy mokre. Obok zbiornika p-poż docieramy do głównej leśnej drogi w kierunku Adamowa. Pozostaje do "sprawdzenia" odcinek drogi przez las, który pominęliśmy. Pokonuję go truchtając bez roweru. Kiedy wracam, czas kurczy się do rozmiarów pozwalających jedynie na spokojny powrót do bazy przed upływem limitu czasu. Bez ścigania zgodnie wjeżdżamy na metę bez zaliczonych kolejnych 4 punktów etapu II zawodów.



Z przyjemnością wyciągam suche skarpetki i zapasowe (suche) buty. Z przykrością stwierdzam, że gdzieś na trasie (być może podczas upadku) pozostała moja sakwa rowerowa. Pomimo upływu czasu czuję niechęć do poszukiwań i powrotu na trasę.


dekoracja najlepszych


Podsumowując, była to kolejna nadzwyczaj udana impreza braci B. Kto nie był może tylko żałować. Pewien niedosyt sprawił tylko nieodpowiedni do warunków i umiejętności uczestników dobór limitu czasu, który nie pozwolił na zaliczenie niezwykle ciekawie zapowiadającego się etapu w Lesie Wiączyńskim.

Łódź, kwiecień 2010r.

Krzysztof Wiktorowski (wiki)
e-mail: wiki@bg.umed.lodz.pl


powrót