.

Pomorska500

Czarnocin-Gdańsk-Brzeźno, 11-12.06.2020r.

(relacja)

relacje z innych imprez


fotki zrobione na najłatwiejszych odcinkach trasy
powrót



fot. Łukasz Marks (wycięte z filmu)


Po pokonaniu trasy pierwszej edycji Wisła1200 i po nieudanej próbie na trasie Carpatia Divide, przyszedł czas na kolejną zapowiadaną już od roku ultra trasę czyli imprezę o nazwie Pomorska500. Tym razem będę jechał wododziałem czyli +/- wzdłuż linii oddzielającej rzeki Przymorza spływające bezpośrednio do Bałtyku, od tych które najpierw wpadają do Wisły lub Odry. Początkiem trasy będzie brzeg Zalewu Szczecińskiego, meta znajduje się na plaży Gdańsk Brzeźno. Przygotowaniom do startu sprzyja czas wolny spowodowany epidemią. Skoro nie mogę chodzić do pracy, ten czas poświęcam na jazdę rowerem. Nie drążąc głębiej tematu od początku roku przejeżdżam prawie 10 tysięcy kilometów i pokonuję kilkakrotnie jednorazowo dystans 300+.

Po niezbyt komfortowym dojeździe pociągiem wsiadam na rower. Po liczącym niewiele ponad 20 kilometrowym dojeździe rowerem melduję się w znajdującym się nad Zalewem Szczecińskim ośrodku Frajda w Czarnocinie. To tu znajduje się baza ultramaratonu. Pociąg jadący z Poznania do Świnoujścia zawalony jest rowerami. Czekający na stacji Szczecin Dąbie rowerzyści nie zostają już wpuszczeni do środka.

Potwierdzenie przyjazdu. Odbiór gadżetów. Podpis oświadczenia. Podstawą wpuszczenia do budynku jest pomiar temperatury i zielona opaska na przegubie dłoni. Rozlokowuję się w przydzielonym pokoju i wracam na dół by przywitać się i porozmawiać ze znajomymi. Głównie są to, coraz liczniejsi na ultramaratonach, uczestnicy maratonów na orientację. Tradycyjna pasta party ograniczona jest do porcji zupy spożywanej na świeżym powietrzu. Ponieważ startuję w jednej z początkowych grup, czyli wcześnie rano, szybko kończę wieczorne pogaduchy i wracam na nocleg.

Godzina 4:30. Pobudka. Sprawnie opanowuję przygotowania do startu. Pochłonięta na śniadanie duża porcja makaronu zapewni mi energię do jazdy na początkowych kilkudziesieciu kilometrach trasy. Przydzielony przed startem prowiant: banan i 2 bułki przydadzą się dopiero na dalszej jej części. Czekając na swoją kolej, obserwuję wcześniej startujących zawodników. Wśród startujących rano brakuje faworytów imprezy. Oni wybrali znacznie późniejsze godziny startu.

5:30. Start. Wreszcie przychodzi czas i na mnie. Staję wśród piątki nieznanych mi uczestników imprezy. Z wczorajszego dojazdu wiem, że na początku czeka mnie kilkanaście kilometrów miejscami niezbyt równego asfaltu. Nie oglądając się na towarzyszących mi na starcie zawodników ruszam do przodu. Pochylony na lemondce mocno naciskam na pedały. Jeżeli gdzieś mam zyskiwać na czasie przejazdu to asfaltowe drogi najlepiej się do tego nadają. Pozdrawiam jadących dopiero w kierunku bazy zawodników.

Stepnica. Jeszcze kilka kilometrów i skręcam w las. Jak na razie teren jest zupełnie płaski. Na przemian mam twarde lub piaszczyste leśne drogi. Te spodziewane wcześniej piaski to jeden z powodów dla którego wybrałem wczesne godziny startu. Nauczony doświadczeniem wiem, że wymieszane kołami kilkudziesięciu/kilkuset zawodników będą trudne lub niemożliwe do pokonania bez zsiadadania z roweru. Podobnie zresztą będą wyglądały błotniste drogi.

Żeby nie było, że jazda na początku stawki to same plusy. Na dalszym odcinku razem z kilkoma zawodnikami jadę koleinami przez pole z sięgającym kostek grochem. Na kolejnym polu dorodne zboże przewyższa znacznie każdego z jadących. Na przeciwleglym jego skraju rosną tylko krzaki i wysoka nienaruszona jeszcze przez rowerowe koła trawa. Którędy prowadzi dalsza trasa? Spoglądając na wskazania GPS-a prowadzę rower w kierunku niewidocznej z tego miejsca drogi. Kolejni uczestnicy będą mieli już dużo łatwiej - pozostawiamy ślad, który wkrotce zamieni się w wyraźną wygniecioną w trawie i zdatną do jazdy ściezkę.

Startując o 5:30 w 7 kolejnej grupie zawodników mam przed sobą dokładnie 29 rowerzystów (jedna z grup była 4 osobowa). Od poszczególnych grup dzieli mnie dystans jaki są w stanie pokonać w ciągu od 5 do 30 minut. Pierwszych "uciekinierów" dopadam jeszcze jadąc wzdłuż Zalewu. Kolejnych już na piaszczystych leśnych drogach. Ostatnich gdzieś w okolicy setnego kilometra. Licząc tych, którzy jeszcze mnie wyprzedzają dochodze do liczby 4. Tych chyba nie uda mi się wyprzedzić. Wkrotce zaczynają nadjeżdżać szybsi zawodnicy. Ktoś mnie mija, ja kogoś wyprzedzam. Wreszcie przestaję nad tym panować i rejestrować liczbę zawodników jadących przede mną.

Godz. 11:30 czyli 6 godzin od startu. Po minięciu rezerwatu ródliskowe Zbocza, na liczniku mam dystans 121,6 km. Przy niespełna 3 minutach postoju utrzymuję średnią nieco powyżej 20, ściślej 20,4 km/godz.




Podczas startu gęsta mgła skrzętnie ukrywa dalszą okolicę. Umiarkowana temperatura, niezbyt odczuwalna wilgoć i przyjemny chłodek nie przeszkadzają mi w jeździe. Po kilku godzinach wilgoć wzrasta i mgła zaczyna się skraplać. Pojawia się mżawka a później niewielki deszcz. Wychodząc z założenia, że ciepły deszcz nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodził nie widzę powodu do zatrzymywania się. Koszulka termoaktywna (nawet wilgotna) znajdująca się pod koszulką kolarską zapewnia odpowiedni komfort cieplny. Mijam zawodników, którzy mają inne zdanie na temat szkodliwosci deszczu. Zatrzymali się by założyć kurtki p-deszcz. Opady nie są ani długotrwale ani intensywne. Po pewnym czasie znowu jadę w suchej koszulce i suchych spodniach.

Chwila dla reporterów. Na jednym z leśnym podjazdów dogania mnie Łukasz Marks i zmuszony jestem do krótkiego wywiadu. Do znanego już z Carpatia Divide zestawu pytań dochodzi jedno: czy planuję zrobić całą trasę na raz, czyli bez snu? - Dokładnie takie mam plany. Czy realne okaże się już wkrótce. Nie należę do bardzo rozmownych uczestników zawodów, więc po chwili jestem już wolny. Łukasz zawraca by polować na kolejnego delikwenta.

Międzynarodowe manewry wojskowe sprawiają, że musimy ominąć Poligon Drawsko. Chyba nie ma co narzekać. Poligony nieodłącznie kojarzy mi się z sypkim nieprzejezdnym piachem. Może uda się tam trafić już za rok. Tak. Na mecie poczuję niedosyt, którego nie odczuwałem po pokonaniu Wisła1200. Chętnie wrócę na tę trasę ponownie. Skoro mijamy poligon, to wkrótce powinna być miejscowość o tej samej nazwie - Drawsko Pomorskie. Mijam tu kilku rowerzystów koczujących na stacji Orlen. Nie czuję potrzeby zatrzymywania się w takich miejscach.

Problem, który mnie nurtował jeszcze przed startem to obawa przed blokadą dróg w którejś z mijanych miejscowościach. Startujemy przecież w dniu święta kościelnego. Pierwsza napotkana procesja liczy mniej więcej 20-25 osób. Zatrzymała się przed znajdującym się obok drogi ołtarzem nie blokując drogi. W innej miejscowości liczniejsza grupa znajduje się na kursie kolizyjnym zmierzając właśnie w moim kierunku. Droga całkowicie zablokowana ale trawiaste pobocze umożliwia bezkolizyjny przejazd.

Mgła/chmury ponownie gęstnieją. Robi się ponuro i ciemno. Tym razem deszcz jest bardziej intensywny i długotrwały. Wreszce kończy się równie szybko jak się zaczął. Mijający biker pociesza mnie: to już dzisiaj ostatnie opady. Lepsze takie pocieszenie niż dalszy deszcz. Minie kilka godzin zanim moje spodnie będa ponownie suche. Tym razem zalany rowerowy licznik nie daje się uruchomić przez wytarcie do sucha jego podstawki. Woda dostała się do środka, wyschnie i zacznie działać dopiero następnego dnia koło południa.

Deszcz jako taki zupełnie mi nie przeszkadza. Przeszkadza ilość wody i błota na leśnych, polnych i prowadzących przez łąki dróżkach. Woda w koleinach, woda w rozlewiskach na całej szerokości drogi. Początkowo takie rozlewiska omijam prowadząc rower, później zauważam, że najbezpieczniejszą i najszybszą metodą jest przejazd przez ich środek. Pod wodą prawie zawsze kryje się twarde podłoże. Mijam idąc ledwo wystającym ponad lustro wody poboczem "wylewające" się na drogę leśne jeziorka. Ten widok zdaje się przeczyć panującej w innych rejonach suszy.

Zalane, ociekające wodą drogi najbardziej dają się we znaki podczas zjazdów. Szybki zjazd w takich wrunkach to proszenie się o kłopoty. Jest nierówno i ślisko więc łatwo o niekontrolowany upadek. Nie warto choraczyć, śpieszyć się i oszczędzać na hamulcach. W takich miejscach zrobiło się po prostu niebezpiecznie. Przy szybkim zjeździe błotnistą drogą łatwo też o wtopę. Trudno jednocześnie koncentrować się na widocznym pod kołami podłożu i obserwować linię śladu na ekranie GPS-a. Błędy moich poprzedników i ślady prowadzące w dół, nie ułatwiają zadania. Wracam pchając rower kilkadziesiat metrów w górę.

Nawigacja wskazuje dalszy kierunek, ale zamiast drogi jest porośnięta wysoką trawą łąka. Nie ma nawet śladów moich poprzedników - musieli pokonać łąkę w miejscu odległym co najmniej o kilkanaście metrów. Docieram na skraju lasu i trafiam prosto na prowadzacą tamtędy drogę. Wydaje się, że osób które zaliczyli w tym miejscu wtopę będzie znacznie więcej.

Godz. 17:30. Mija 12 godzina bezustannej jazdy ("pitstopy" trwają zaledwie 12 minut). Licznik wskazuje dystans 211,7 km. Średnia spada do 18,0 km/godz. Przed chwilą mnąłem znajdujacy się na wysokości Połczyna Zdroju Rezerwat Dolina Pięciu Jezior.




Na starcie mam w sumie 4 litry płynów. Taka ilość z powodzeniem wystarczyłaby mi na 300 km wycieczkowej jazdy. Podczas maratonu woda schodzi szybciej. Ostatnie sklepy nieopatrznie minąłem jadąc przez Drawsko. Kolejny wg rozpiski powinien być w miejscowości Borne. Nie ma lub są zamknięte również w kolejnych mijanych miejscowościach. Piję małymi łykami. Bidon staje się coraz lżejszy. Sytuacja coraz bardziej nieciekawa. Można jeszcze poprosić o wodę, któregoś z napotkanych mieszkańców. Problem w tym, że na zewnątrz nikogo nie widać. Pukanie do zamkniętych drzwi to ostateczność. Czyżby jedynym sposobem było kilkukilometrowe zboczenie z trasy i dojazd do Szczecinka? Tam muszą być przecież otwarte całonocne sklepy lub stacje paliw.

Jeszcze ostatnia szansa by tego uniknąć. Zbliżam się chyba do ostatniej wiekszej miejscowości - Parsęcko. Na GPS-ie odczytuję godzinę 19:57. Szansa na otwarty o tak późnej porze sklep niewielka. Czyżby? Na końcu rozwidlającej się drogi, widzę samochody i ludzi. Bingo! Skręcam w tym kierunku. Otwarty sklep. Wszystko czego mi potrzeba to 3 litry wody i litr napoju. Woda uzupełnia bidony. Litr Tymbarka pochłaniam na raz. Ponieważ przed sklepem spędzam prawie 10 minut, muszę wyspowiadać sie z tego co ja tutaj robię. Trójka dzieciakow rozpytuje: Skąd jestem? Czy mam łódkę? Czy łowię ryby? I tym podobne duperele. Wreszcie jestem gotowy jechać dalej. Kilkaset metrów dalej kolejny otwarty sklep. Co bardzo dziwne, żaden z nich nie ma szyldu "Żabka".

Po ujechaniu zaledwie kilku kilometrów mijam półmetek maratonu. W miejscowość Dalecino znajduje się 256 kilometr liczącej 512 km trasy. GPS wskazuje, że przejechałem nieco więcej bo 263 km. Półmetek mijam o godz. 20:30 czyli dokładnie po 15 godzinach od startu. Dzwonię do studiujacej w Gdańsku córki, że będę u niej wczesnym popołudniem. Zawyżony dystans to nie błąd zliczania trasy przez nawigację. W tym czasie kilka razy mylę drogi i później wracam na wlaściwą trasę. Najdłuższy odcinek poza trasą pokonalem wyjeżdżając w niewłaściwym kierunku ze wsi Czarne Wielkie (w sumie "kosztuje" mnie to 5 km).




Trzebiatowo - wiata obok skrzyżowania dróg. Mgła sprawia, że szybko zapadają ciemności. Zatrzymuję się. Czas by przygotować się do nocnej jazdy. Po chwili nadjeżdża kolejny zawodnik. Chwilę rozmawiamy. Chyba nie wyglądam za bardzo profesjonalnie bo po chwili podkreśla: - Bo ja to startuję w zawodach. - Ja też. Instaluję oświetlenie. Naciągam linki w w hamulcach.Klocki hamulcowe prawie przestały spełniać przewidziane dla nich funkcje. W czasie nocnej jazdy warto by znów były niezawodne.

W ciemnościach widzę wyskakującego na drogę gościa z aparatem. Obniżam strumień światła latarki. Zaskoczenie, to nie kolejny punkt dla fotoreporterów. Zatrzymuję się obok stojącego przy drodze samochodu. Michał (Rychu) i Ania znajomi orientaliści i organizatorzy Orientakcji. "Przypadkowo" spędzają w tej okolicy (Biały Bór) kilka wolnych dni. Przed północą pojawili się na trasie, proponując wszystkim przejeżdżajacym w tym czasie zawodnikom wodę i coś słodkiego. Nie skorzystam, od sklepu w Parsęcku minęło zaledwie 40 km więc bidony mam pełne. Po chwili tuż obok zatrzymuje się Zbyszek Mossoczy, zwycięzca I edycji Wisły1200 i Carpatia Divide a więc jeden z faworytów do zwycięstwa. 10 minut wcześniej przejeżdżał tędy (mijał mnie nieco wcześniej) inny faworyt - nie znany mi z twarzy Radek Gołębiewski (zwycięzca II. edycji Wisły1200).

Cały czas zastanawialem się dlaczego po deszczu, który zmoczył mnie w dość umiarkowanym stopniu na trasie pojawiło się takie "bagno". Okazuje się, że tutaj deszcz padał od rana przez cały czas. Miło się rozmawia ze znajomymi ale obowiązki wzywają. Na pocieszenie biorę dwa czekoladowe cukierki i ruszam walczyć z terenem i z własnymi słabościami.

Przez cały czas towarzyszy mi mgła. Ledowa czołówka służacą głównie do czytania śladu z ekranu GPS-a wręcz przeszkadza w jeździe. Przez dłuższą chwilę mam wrażenie, że to nie mgła ale drobny pył, podrywany przez przejeżdzające samochody, nawiewany z pól a może piasek pustyni. Później odrzucam tę absurdalną teorię.

Ponoć na trasie mieliśmy mieć okazję spotkać mnóstwo dzikich zwierząt. Jestem rozczarowany. Nocą w świetle przez drogę przemyka rozmyta we mgle sylwetka przypominająca łasicę. Wcześniej, jeszcze za dnia umyka z leśnej drogi zajączek. Krążące w ciemnościach koty raczej do dzikich zwierzat nie można zaliczyć.

Kiedy w środku nocy przysiadam na chwilkę pod wiatą na posiłek i krótki sen, nadjeżdża Krystian. Przez chwilę bez pośpiechu rozmawiamy. Chyba nie tak powinien wyglądać zawodnik walczący o zwycięstwo w zawodach. Nad ranem chwyta mnie kolejny senny kryzys. Kawa, która skończyła się jakiś czas temu niewiele pomogła. Mylę kierunek jazdy. Jadąc budzę się łapiąc równowagę na lewej stronie asfaltowej drogi. To niechybny znak, że pilnie trzeba szukać miejsca by chociaż na chwilę przymknąć oczy. Wkrótce nadaża się odpowiednia okazja. Duża drewniana wiata turstyczna nad zalewem w Piaszczynie. Kilkanaście minut drzemki wystarcza by postawić mnie na nogi.

W tym miejscu "wybija" godzina 5:30 czyli od startu minęły 24 godziny. Znajduję się na 346 km trasy (pokonałem nieco więcej bo 358 km). Czas jazdy 21:52 czas postoju 2:08. Po wolniejszej jeździe w czasie nocy średnia spada do 16,4 km/godz.




Dalej będzie już tylko gorzej. Cały dzień będę walczył o przetrwanie i dotarcie do mety. Prędkość jazdy spada. Coraz wolniej schodzą kilometry dzielące mnie od mety. Samopoczucia nie poprawia brak działającego licznika. Wydaję mi się, że wlekę się koszmarnie wolno ale czy to jest szybkość w granicach 5, 10, 15 czy więcej kilometrow na godzinę trudno się domyślać. Dołuje widok mijających mnie z latwością zawodników. Start na końcu stawki mialby też swoje dobre strony - poczucie siły przy mijaniu tych którzy jeżdżą jeszcze wolniej. Dopada mnie permanentny kryzys. Dlaczego? Niedostatczne wyżywienie. Niedostateczne nawodnienie. Brak snu. Brak odpoczynku. Może powód jest bardziej prozaiczny - starość.

Mijając kolejne wzniesienia zastanawiam się. Skoro jest zlewnia rzek Przymorza, rzek dorzecza Wisły i dorzecza Odry to gdzie jest trójstyk. tych trzech obszarów. Nawet po powrocie do domu nie jestem w stanie znaleźć na mapie takiego miejsca.

Rekowo. Czasami na drodze przejazdu pojawia się tubylec. Nie zawsze "przeszkodę" uda się niezauważalnie ominąć. Czasami wypada powiedzieć Dzień Dobry. - A dokąd Pan jedzie? Odczytuję z rozpiski najbliższą miejscowość. - Asfaltową drogą, którą Pan minął tylko 9 km. Tu jest stara poniemiecka droga. Jadę kiepską polną drogą, która czasy niemieckiej świetności ma dawno poza sobą. Skręcam, kluczę po rozmokłych leśnych drogach. Uff. Marzy mi się ten asfalt.

Silny wschodni (a więc przeciwny) wiatr. Bezdrzewne obszary. Liczne podjazdy. Wszystko sprzymierza się przeciwko mnie. Nadzieję wzbudza widoczny na mapie zielony kolor. Las? Nic bardziej mylnego. Ogromny pozbawiony roślinności teren. Czyżby planowa wycinka? Kiedy w niektórych miejscach zobaczę kikuty połamanych drzew zrozumiem, że się mylilem. To obszar zniszczony przez tornado sprzed kilku lat. Kilometry, hektary to suche liczby i niczego nie oddają. Dopiero to co widzę daje odczuć rozmiary dokonanego wtedy spustoszenia.



Odkryty bezleśny obszar więc pojawiają się piachy. Na jednym z piaszczystych podjazdów dogania mnie Olek - współorganizator trasy. Budujące jest, że nie tylko ja muszę tu pchać rower. Olek stwierdza, ze nigdy do tej pory nie widział na tej trasie tyle wody. Miło się gawędzi ale przecież to nie ja ścigam się o miejsce w czołówce. Mimo że na ostatnich ok. 110 km "dokłada" mi 3,5 godziny nie będzie się liczył w walce o pudło.

Nakla (godz. 10:00, 100 km do mety). Zatrzymuję się przed sklepem spożywczym. Kupuję 2 bułki słodkie i 4 ostatnie zwykłe bułeczki (sorry wszystkim którzy przyjadą tu po mnie). Drewniana wiata ze stołem pozwala na zjedzenie bułek z pasztetem w cywilizowanych warunkach. Dzwonię do córki, że jedzie mi się ciężko i wcześniejsze plany są już nieaktualne. Optymistycznie (jak się później okaże) przewiduję dojazd na metę o godz. 17, spotkamy się co najmniej godzinę później

Przede mną odległy o kilkanaście kilometrów kolejny "mały cel", znane z orientacyjnego Harpagana "Kamienne kręgi" (425 km trasy). W czasie dwoch edycji tej imprezy odhaczałem umieszony na tym terenie punkt kontrolny. Tuz przed rezerwatem dogania mnie Jarek ("Vir") organizator Rajdu Liczyrzepy. Wystartował niecałe 2 godziny poźniej i przez znaczną część trasy udawało mi się utrzymywać tę różnicę. Teraz pojdzie mu znacznie łatwiej. Na mecie różnica podwoi się wzrastając do 3,5 godziny.

Dojezdżam do bardziej uczęszczanej asfaltowej drogi. Mam nieodparte wrażenie, że kiedyś już tędy jechałem. Po kilkuset metrach skręcam w kolejną boczną drogę i to wrażenie nie mija. To trwa zbyt dlugo by było tylko złudzeniem. Chociaż nie mogę sobie tego przypomnieć - to nie Déja vu - jechałem tymi drogami prawdopodobnie "zaliczając gminy" podczas jakiejś wcześniejszej wycieczki. KIedy i w jakich okolicznościach - tu moja pamięć jest zawodna.

Od pewnego czasu ponownie zaczyna dzialać licznik. Odmierzam kilomety dzielące mnie od mety 60, 50, ... Zaczynam coraz bardziej przymulać. Prędkość spada. Oczy zaczynają się przymykać. Dopada mnie kryzys. Walczę do czasu napotkania pierwszej wiaty na skrzyżowaniu dróg w miejscowosci Otalżyno ok. 50 km od ostatecznego celu. Kiedy wyciagam telefon i przygotowuję się na krótką drzemkę, nadjeżdża inny zawodnik. Chyba nie wyglądam najlepiej bo padające pytania wydają mi się trochę dziwne. - Czy dobrze się czuję? - Czy niczego mi nie brakuje? - Czy czegoś nie potrzebuję? - Czy mam co jeść? Szybko odpowiadam na wszystkie pytania - Tak, dobrze się czuję, - Potrzebuję 5 min. snu. - Brakuje mi tylko sił - Mam jedzenie.

Ponieważ śpieszę się do Gdańska na umówione spotkanie, zarządzam odpoczynek metodą "na Mossoczego" - ustawiam budzenie za 5 minut. Zjadam bułkę z pasztetem. Kryzys mija. Nawet jedzie się jakby dużo lżej. A może to zmiana kierunku jazdy i wiatr, który z przeciwnego wschodniego zmienił się na północno-zachodni, a więc raczej sprzyjający.

Przede mną ostatni znaczący podjazd na trasie. Góra Donas z wieżą widokową (486 km). Strome zbocze. Początkowo próbuję zjeżdżać, później sprowadzam rower. Chwilę poźniej mija mnie Agata jedna z 2 najszybszych kobiet na trasie.

Zaczyna się koszmarny przejazd przez Gdańsk. Ten odcinek to moja porażka - moja i organizatora zawodów. Kluczę w osiedlowych uliczkach. Co chwila zatrzymuję na światlach lub po to by sprawdzić, ktorędy mam jechać. Nie czuję się pewnie przejeżdżając przez nieznane miasto. Próbuję domyślaćsię jak zgodnie przepisami przejechać drogą prowadzącą prosto nad morze. Ostatnie 26 km zajmuje mi prawie 2 godziny (1:52). Agata - znającą miasto (i trasę) zawodniczka z Gdańska przejeżdża ostatni odcinek o pół godziny szybciej.

NIe znając okolicy mogę się mylić w krytycznej ocenie. Olo z forum podrozerowerowe krótki bo zaledwie kilkukilometrowy odcinek przejazdu opisał tak:
Mamy tu wszystko: wertepy między działkami, kluczenie po osiedlowych drogach z nosem w Garminie, drogi rowerowe. Do tego przekraczanie bardzo dużego węzła obwodnicy, gdzie samochody wjeżdżają/zjeżdżają z dużą prędkością, często nie zwracają uwagi na rowerzystów, trzeba uważać. Gwoździem do trumny jest zaś poniższy odcinek i aż 5 sygnalizacji świetlnych na dystansie 1,5 km! [...] Leszek jest z Gdańska, jeździ w terenie, doskonale zna okolice i doskonale zna najbardziej oczywistą alternatywę dla tego potworka.

Wszystko co dobre (dobre jak już się jest na mecie) musi się skończyć. Przeciskam się pomiędzy plażowiczami. Przed namiotem organizatora melduję się o 19:40. Medal. Koszulka finiszera. Odbiór nadanego w Czarnocinie bagażu. Piwo. Potężna porcja pierogów. Rozmowy, które moglyby trwać do samego rana. Szybko żegnam się z organizatorem i znajomymi. Przed 21 melduję się w mieszkaniu na Stogach. Jeszcze wczoraj wieczorem planowałem dotrzeć tam 6 godzin wcześniej.

Na mecie Pomorska500 pojawiłem się 38 godzin i 40 minut od startu, pokonując w tym czasie 526,6 km (przy 512 km dlugości trasy). Przy czasie jazdy 34:11 daje to średnią 15,4 km/godz.


Mogło być lepiej. Koszmarny w moim wykonaniu drugi dzień maratonu sprawia, że plan minimum został nieznacznie przekroczony. Planowałem miejsce w 40 (jest 56). Planowałem czas przejazdu 150% czasu zwycięzcy czyli 24:05 x 1,5 = 36:07 (jest 38:40). Z drugiej strony pokonałem trasę w czasie poniżej 50% 80 godzinnego limitu.


moja trasa


Statystyka:

Dystans - 526,6 km
Start - 5:30 (11.06-2020)
Meta - 19:40 (12.06-2020)
Czas trasy - 38 godz. 40 min.
Czas jazdy - 34 godz. 11 min.
Prędkość śr. - 15,4 km/godz.
Prędkość max. - 46,4 km/godz.
Miejsce - 56 m


Krzysztof Wiktorowski (wiki) nr 194
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót