.

Masakra z Mistrzem


Nocna Masakra - IX Nocny Ekstremalny Rajd na Orientację


Barlinek, 17-19 grudnia 2010 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót

Nocna Masakra - najbardziej ekstremalny z Ekstremalnych Maratonów na Orientację. W ciemnościach jednej z najdłuższych w roku grudniowej nocy i przy bardzo kapryśnej pogodzie uczestnicy mają do pokonania trasę o typowej dla rowerowych maratonów na orientację długości 200 km. Po masakrycznym błocie i porywistym wietrze w 2008 roku, po niskich, spadających poniżej – 15 st. C temperaturach i niemal bezśnieżnym podłożu w 2009 roku przychodzi czas na prawdziwie zimową i śnieżną Masakrę.

Jeszcze tydzień przed startem jeżdżę w okolicach Łodzi w padającym śniegu, który w zetknięciu z asfaltem zamienia się w mokrą śniegową papkę. Na zachodzie kraju temperatura jest wtedy jeszcze wyższa, więc zalegający tam śnieg powinien po prostu zniknąć - i znika. W tygodniu poprzedzających start wyjątkowo obfite opady dotykają właśnie północ i zachód kraju.

Po noclegu w Poznaniu ruszamy na północ, z Pawłem, Tomalosem i startującym na 50-ce piechurem. Powoli, niemal niezauważalnie rośnie ilość śniegu zalegającego na polach. Kiedy przed Gorzowem zjeżdżamy z głównej (wojewódzkiej) drogi, kończy się czarna, asfaltowa nawierzchnia. Jedziemy coraz bardziej zasypanymi bocznymi drogami. Między polami asfalt pokrywa twarda, ubita, nieregularna, biała powierzchnia. Pomiędzy lasami więcej sypkiego śniegu. Baśniowa, zimowa sceneria – biały puch oblepiający każdą gałązkę, każde drzewo (obfity śnieg sypał tu chyba niemal przed naszym przyjazdem). Z bliska oglądamy warunki w jakich będziemy jechać już za kilka godzin. Z zainteresowaniem spoglądam w każdą z bocznych dróg, część wygląda na przejezdne, na innych mniej lub bardziej zarysowane koleiny. Te całkowicie zasypane z jadącego samochodu trudno zobaczyć. Po raz pierwszy stawiam sobie pytanie - Czy w takich warunkach zakładanie letnich, kolarskich SPD-ów ma sens?

Barlinek – niepokojąco długi przejazd przez miasteczko. Bazę odnajdujemy na drugim jego krańcu. Jak z opuszczeniem bazy w wybranym kierunku i powrotem poradzę sobie w ciemnościach nocy? Do startu pozostaje kilka godzin. Ostatnie zakupy, spokojny posiłek, przygotowania sprawdzonego podczas ubiegłorocznych mrozów ubioru, wyżywienie (kabanosy, sezamki, chałwa) w bidonie litr herbaty. Ponieważ zapowiada się dużo chodzenia ostatecznie rezygnuję z SPD-ów – zsuwające się na śniegu ochraniacze nie zapewnią odpowiedniego komfortu w chodzeniu i jeżdżeniu. W zamian zabieram zimowe buty, na które naciągam neoprenowe ochraniacze.

Powoli zbliża się czas opóźnionego o kilkanaście minut startu. Bez entuzjazmu oglądam otrzymaną mapę. Przytłacza ciemny zielony kolor, pokrywający całą dolną połowę mapy, oznaczający lasy. Wigor na odprawie przedstartowej sugeruje wybór tego właśnie obszaru – jako łatwiejszego - na początek maratonu. Na odkrytym północnym terenie nie wszystkie punkty zostały już rozstawione.

Kłębowisko myśli. Który z punktów wybrać na początek? W jaki sposób opuścić Barlinek w wybranym kierunku? Wiem, że po kilku zaliczonych punktach zacznę „czuć teren”, czytać mapę i pilnować kierunku jazdy. Na razie czuję się wyjątkowo bezradny. Na początku dołączam do Uli, która właśnie rusza w trasę. Po kilku kilometrach – gdy zatrzymuję się by w końcu ustalić, gdzie się znajduję i w jakim kierunku jadę – mija mnie Paweł. Po krótkim pościgu jedziemy już razem. Latem wspólna jazda nie byłaby możliwa, teraz dość dobrze wytrzymuję narzucone tempo. Asfaltowa droga pokryta ubitym śniegiem. Zjazd na równą i przejezdną leśną drogę w kierunku punktu. Za drugim podejściem odnajdujemy odpowiedni płot, odpowiednią drabinkę i drzewo po przeciwnej stronie PK5 (godz. 17:31 - 46 minut od startu)

Kończy się droga dojazdowa do otoczonej lasami miejscowości Moczydło. Z trudnością, po usuwającym się spod kół śniegu, przebijamy się ledwo przejeżdżoną drogą prowadzącą skrajem wioski. Dalej oznaczona podwójną linią droga przez las. Nadzieje na łatwą jazdę szybko znikają. Tą drogą niewiele samochodów przejechało. Koleiny, miękki lub przeciwnie śliski ubity śnieg. Zaliczam kolejne niegroźne upadki. Tracę czas, zbieram wypięte zapinki trzymające mapę i gonię Pawła. Często przed upadkiem asekuruję się wyciągniętą nogą. Później jadę już mniej dynamicznie, spokojniej i ostrożniej, więc i upadki wkrótce się kończą.

Najgorsze dopiero przed nami. Opuszczamy pokrytą ubitym śniegiem drogę. Zaczyna się prawdziwie zimowa jazda. Z dwóch „ścieżek” prowadzących wzdłuż jeziora Chłop do PK4, wybieramy tę najkrótszą po zachodniej jego stronie. Nie wygląda zachęcająco. Koleiny, lekko przedeptane - najprawdopodobniej przez piechurów (bo kto inny by chodził w poprzek zasypanego śniegiem lasu). Ścieżynka, trudna do pokonania w dzień, w nocy stanowi dla mnie duże wyzwanie. Coraz częściej tracę równowagę zatrzymując się w sypkim śniegu. W końcu poddaję się i biegnę prowadząc rower. Paweł wyraźnie radzi sobie lepiej. Mnie brakuje zarówno dobrego oświetlenia jak i umiejętności. Bez problemu odnajdujemy drzewo obok mostku na rzeczce łączącej dwa jeziora. PK4 (godz. 18:46 – 75 min od poprzedniego punktu).

Dalej jest niewiele lepiej. Na zmianę: jazda koleinami, prowadzenie roweru, znowu jazda. Chociaż już oswoiłem się z mapą często brakuje czasu by określić swoje położenie. W panujących warunkach trudno to zrobić podczas jazdy. Po dość krótkim ale męczącym odcinku wyjeżdżamy na czarną nawierzchnię drogi nr 22. Nieopodal drogi, na zachodnim brzegu rzeki Paweł odnajduje odpowiednie drzewo. PK8. (godz. 19:33 – 47 min.). Przydrogowy termometr pokazuje komfortową do jazdy w tych warunkach temp. - 7 st. C.

Kilkukilometrowy odcinek asfaltowej nawierzchni to jedyna okazja by rozpędzić się powyżej 20 km/godz. Z trudnością utrzymuję się za plecami mojego towarzysza. Przy tak szybkiej jeździe sprawujące się do tej pory bez zarzutu buty zawodzą. Nie trzymane blokami naturalnie zsuwają się w kierunku śródstopia. Ponieważ tak doskonała droga po kilku kilometrach skończy się, nie ma sensu zatrzymywać się by opuścić siodełko. Z licznika odczytuję, że mkniemy z prędkością 26 km/godz.

Podczas jazedy drogami pokrytymi zmrożonym i ubitym śniegiem szybkość spada do kilkunastu kmilometrów na godz. Pomimo, że świeży śnieg nie zamienił się jeszcze w twardy, nierówny i śliski lód trzeba zachować ostrożność. W każdej chwili na drodze mogą pojawić się nierówności, muldy lub po prostu bardziej wyślizgane jej fragmenty. Przy jeździe leśnymi drogami jest jeszcze gorzej - średnia szybkość oscyluje wokół wartości 10 km/godz.

Kolejny punkt na skrzyżowaniu dróg nie pozostawił w mojej pamięci żadnych wspomnień PK9 (godz. 20:26 – 57 min.). Nie stanowił nawigacyjnego problemu. Docieramy do niego pieszo zostawiając rowery gdzieś z tyłu przy ścieżce.

W środku nocy pojawia się gęsta mgła. Wszystko wokół, łącznie z ubraniem pokrywa się szadzią. Uroki tak ozdobionego krajobrazu będę miał okazję podziwiać dopiero podczas powrotu do domu. Rośnie wilgotność a z nią poczucie chłodu. Później dodatkowo nadejdą rozpogodzenia. Z sakwy wyciągam zabrany tak na wszelki wypadek polar.

Dotychczasowe punkty zdobywamy niezbyt szybko (jak na panujące warunki przystało) ale z dość dużą regularnością. Następny będzie prawdziwą klęską. Mijamy właściwą drogę. Inna w pobliżu budowanej drogi szybkiego ruchu po kilkuset metrach kończy się, nieprzetarta nawet przez pojedynczy pojazd. Zostawiamy rowery i ruszamy z buta. Pozostawienie rowerów ułatwia poruszanie się po sypkim śniegu ale jednocześnie tracimy możliwość kontrolowania przebytej odległości i czytania mapy. Dochodzimy do właściwej drogi, którą powinniśmy pojechać od początku. Jak ma wyglądać kamień – pomnik? Szukamy trochę po omacku. Zapuszczamy się o kilkaset metrów dalej niż potrzeba. Zmęczeni i zrezygnowani (przynajmniej ja) wracamy i znajdujemy wąską kamienną iglicę w miejscu, koło którego z różnych stron przechodziliśmy już dwukrotnie. PK13 (godz. 22:10 – 106 min.).

Powrót do rowerów. Pokonanie zasypanego ale oświetlonego wiaduktu nad budowaną ale nie używaną jeszcze S-ką. Zostaję nieco z tyłu. Jazda po czarnym asfalcie nie jest dzisiaj moją najlepszą stroną. Nie mam już szans dogonić oddalającego się coraz bardziej Pawła.

Skręcam w boczną drogę, zatrzymuję się i dokładnie studiuję mapę. Jadąc sam bez kompasu, który straciłem gdzieś na początku maratonu bardzo skrupulatnie odmierzam odległości, kontroluję przebyty dystans i odczytane z mapy elementy krajobrazu. Jeżeli popełnię najmniejszy błąd mogę mieć trudności z odnalezieniem punktu, a wtedy mogę utknąć na długo w rozległym kompleksie leśnym.

Przyzwoita leśna droga. Za przepustem skręcam w las. Wkrótce kończą się koleiny i kończy się możliwość jazdy rowerem. Szczęśliwie sypki śnieg nie sprawia dużego oporu. Do punktu na początku małego niby-parowu i dalej prowadzę rower. Pomimo prostej nawigacji czas przejazdu od poprzedniego punktu wydłuża się niemal do 2 godzin. PK6 – godz. 00:09 – 119 min.). Po ponad dwukilometrowym prowadzeniu roweru można jechać. Napotkana droga stopniowo poprawia się i wkrótce opuszczam zwarte tereny leśne. Teraz powinno być już tylko lepiej. Karsko – Kinice – Rychnów.

Na trasie jestem już od ponad 7 godzin. Powoli kończy się zawartość litrowego bidonu. Pomimo chłodu, duży wysiłek wynikający z jazdy, chodzenia i prowadzenia roweru po śniegu sprawia, że szybkość utraty płynów jest stanowczo zbyt duża. Bezskutecznie próbuję rozpuszczać śnieg w bidonie umieszczonym przy ciele między warstwami ubioru. Coraz bardziej nerwowo rozglądam się za wodą. Stacji benzynowej w środku lasu raczej nie znajdę. Zdobycie w środku nocy wody pitnej w inny sposób też wydaje się mało realne. Ciemności i śnieg zniechęcają do zejścia do mijanych strumieni przepływających gdzieś poniżej drogi.

Wreszcie szeroka czarna wyrwa w zwartej śniegowej pokrywie. W poprzek asfaltowej drogi sączy się cienka warstwa wody wypływającej z pokrytej grubą białą pierzynką łąki czy pól. Może to ostatnia szansa na „czystą” wodę zanim wjadę w bardziej zurbanizowane tereny. Chyba oglądałem za dużo odcinków „Szkoły przetrwania”. Nabieram pełen bidon. Pierwszy łyk smakuje dość dziwnie, wyraźnie kontrastuje z ostatnimi kroplami wypitej poprzednio słodkiej herbatki. W pierwszym odruchu mam ochotę wylać całą zawartość. Pragnienie i rozsądek (a może brak rozsądku zwyciężają). Jeżeli woda miała mi zaszkodzić to zaszkodzi niezależnie od ilości.

W miejscowości Rychnów z trudnością odnajduję drogę, która prowadzi przez pola w kierunku PK1. Droga przejezdna jest tylko na terenie osiedla. Później nieoczekiwanie kończy się. Mam pecha - odnajduję niewyraźne ślady rowerowych opon. Z uporem maniaka pcham się do przodu chociaż już wiem, że nie ma szans by droga się poprawiła. Chyba nie dociera do mojej świadomości jak długim dystansem jest 3 kilometrowe pchanie roweru. W tej chwioli nie widzę rozsądnej alternatywy.

Z trudem przedzieram się przez sięgający miejscami kolan śnieg. Szybkość waha się w granicach 3-4 km/godz. Jeżeli nic się nie zmieni na pokonanie dystansu dzielącego mnie od punktu stracę niemal godzinę. Podziwiam bikerów, którzy przedzierali się przez ten śnieg jako pierwsi. Ponieważ szli w przeciwnym kierunku dodatkowym utrudnieniem jest prowadzenie roweru z niewygodnej, lewej strony.

Nieoczekiwanie moje cierpienia po pokonaniu 2/3 dystansu kończą się. Jakaś wiocha i droga dająca się pokonać rowerem. Punkt znajduje się na szczycie wzgórza w środku lasu. Targanie tam roweru mija się z jakimkolwiek sensem. Pozostawiam go w bezpiecznej odległości od przejezdnej drogi. Teraz wystarczy cały czas iść w górę by osiągnąć dość wyraźnie zaznaczone i niezbyt rozległe wzniesienie. Wkrótce trafiam na ślady tych, którzy wchodzili tu przede mną. Śladów jest dość dużo – czyżby znów wydeptali je uczestnicy trasy pieszej. PK1 (godz. 2:58 - 169 min). Paweł wybrał bardziej przejedną drogę i był na punkcie godzinę przede mną.

Prosty przejazd dobrze przetartymi drogami w kierunku PK 11. Z przeciwnej strony widzę oślepiające jupitery jakimi oświetla sobie drogę Paweł. Na chwilę zatrzymujemy się i rozmawiamy. Dostaję bezcenną informację, że dojazd najkrótszą drogą do kolejnego PK2 jest niemożliwy. Po kilku minutach jestem na skrzyżowaniu dróg. Teraz wystarczy znaleźć drzewo na NW. Tylko co oznacza „W” w tym skrócie? Mój zmęczony całonocną jazdą umysł nie radzi sobie z tym problemem. Zamiast się dłużej zastanawiać wybieram szybszą metodę podjeżdżam na wschodnią stronę, sprawdzam najbliższe drzewa, by po chwili punkt odnaleźć po przeciwnej stronie drogi. PK11 (godz. 4:06 – 68 min.).

Chwila oddechu i zawracam drogą którą tu przyjechałem. Po raz pierwszy czuję na twarzy lekki powiew i pojedyncze płatki śniegu. W oczach czuję piasek. Chłodny wiatr wysusza śluzówkę. Po powrocie do bazy dowiem się, że przy bezchmurnym od dłuższego czasu niebie temperatura o 5 rano spada do minus 16-17 st. C.

Pomimo, że do zakończenia maratonu pozostaje ponad 3 godziny powoli tracę ochotę na odwiedzenie kolejnego punktu. Fizycznie - boli mnie naruszony przy chodzeniu po niestabilnym podłożu kręgosłup, coraz bardziej odczuwam chłód, wbrew rozsądkowi nie mam ochoty na jedzenie, picie w tych warunkach nie ma sensu. Psychicznie – dobija mnie widok miejsca, w którym znajduje się PK2, teren dodatkowo nieczytelny bo zakreskowany liniami oznaczającymi tereny Parku Krajobrazowego. To wyzwanie odpowiednie dla wypoczętego, sprawnego umysłu. Na Nocną Masakrę przyjechałem dla przyjemności. Nie po to, by walczyć za wszelką cenę o najlepsze miejsce (jakiekolwiek miejsce). Kiedy zamyślony mijam jedyną drogę prowadzącą w kierunku punktu decyzja jest już nie do cofnięcia. Pozostaje powrót do bazy. Odkryta, nierówna ale przejezdna droga na której nie mogę liczyć na rozgrzanie organizmu. Powrót dłuży się, początkowo widać światła miasta, później jakieś hale produkcyjne na przedmieściach, przejazd przez centrum. Za drugim razem trafiam we właściwą uliczkę prowadzącą do bazy. META (godz. 5:30, 84 min.).

Po 12 godzinach i 45 minutach od startu oddaję kartę startową w bazie maratonu. Zaliczam 8 z 15 punktów kontrolnych co plasuje mnie na 2 pozycji (13 miejsce w Pucharze Polski). Paweł od naszego ostatniego spotkania zaliczył dodatkowo 2 punkty wygrywając Nocną Masakrę. W ten sposób po raz kolejny zwyciężył też w klasyfikacji Pucharu Polski zostając najlepszym rowerowym orientalistą.

Statystyka:

dystans: 114,2 km
czas trasy: 12:45
czas jazdy: 9:43
prędkość śr.: 11:77 km/godz.
prędkość max.: 32,1 km/godz.


Krzysztof Wiktorowski (wiki)
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót