Z drugiej strony - relacja orga

IV Limanowski Ekstremalny Maraton Pieszy KIERAT 2007
Limanowa, 25-27 maja 2007 r.

(relacja)
relacje z innych imprez
powrót

D o j a z d
Nie będę się rozpisywał o przyczynach, które sprawiły, że nie pojawiłem się po raz trzeci na trasie Kierata. Wcześniej nie wystartowałem w zimowym Wolinie, a wkrótce okazało się, że nie pojawię się również w Beskidzie Wyspowym. A może jednak? W desperacji mailuję do Andrzeja. Odpowiedź jest pozytywna. "Przyjeżdżaj, każda pomoc przy organizacji podczas rajdu się przyda". Nie - nie jadę zupełnie bezinteresownie. Od początku mam plany by połączyć przyjemne z pożytecznym.

Na miejsce dojechać mogę dopiero w ostatniej chwili. W czwartek po pracy obiad, szybkie pakowanie i w drogę (godz. 16). Do pokonania mam ok. 300 km. Czyli 14-15 godzin jazdy rowerem. Początek jest obiecujący. Lekki wiaterek w plecy. Pierwsza setka mija niemal niezauważalnie. Najwięcej emocji sprawiają skróty bocznymi drogami przy wykorzystaniu mapy 1:750.000. W ciemnościach nocy to trochę jak loteria. Wiele emocji i odrobina ulgi, gdy w końcu docieram w dające się zidentyfikować miejsce. Z licznika wynika, jedynie to ze nie była to dłuższa droga. Czy była krótsza?

W nocy wiatr przycicha. Wreszcie (koło północy) ochładza się na tyle, że pot nie zalewa mi oczu. Zaczynam się już zastanawiać co ja będę robił w Limanowej o 4-5 rano. Zupełnie bez potrzeby. Zmęczenie daje już o sobie znać. Kiedy zaczyna świtać zrywa się też silny przeciwny wiatr. Bochnia - do celu pozostaje niewiele ponad 30 km. Po wyjeździe z miasta pojawiają się nieoczekiwane przeszkody. Skąd tu takie podjazdy. W moich planach dojazd prowadził pomiędzy tymi wzniesieniami, dolinami rzek. Kiedy już szczęśliwy dojeżdżam na szczyt jednego wzniesienia pojawia się kolejne i tak w nieskończoność. Przeciwny wiatr, brak snu i zmęczenie sprawia, ze na kolejnym podjeździe szybkość jazdy spada do 4 km/godz. Wkładany w jazdę wysiłek przynosi nieproporcjonalnie mały skutek. Zsiadam i prowadzę rower - na liczniku 3,5 km/godz. Długi zjazd, kolejne mniej uciążliwe podjazdy. Na pokonanie ostatnich 36 km odcinka tracę prawie 3 godziny. W Limanowej jestem po godzinie 8 czyli dużo później niż pierwotnie planowałem. W nogach 198 km, czyli 15 godzin jazdy z prędkością ok. 20 km/godz. Odnajduję sędziów Andrzeja Sochonia i Wojtka Baranowskiego, jest też Wiechor, który wystartuje w maratonie. Jedynie Wiechor widząc, że przyjechałem rowerem, bezbłędnie odgaduje, że tym rowerem jechałem z samej Łodzi. Dzięki Wiesiu.

Kierat 2007

Zjadam śniadanie, pomagam w rozstawieniu biura rajdu. Korzystając z tego, ze jeszcze nic się nie dzieje postanawiam wolny czas wykorzystać na 1,5 godzinną drzemkę. Później raczej nie będzie na to czasu Od 12 zaczynają rejestrować się pojedynczy uczestnicy. Szczyt nastąpi na godzinę przed startem. Przez pół godziny przez biuro przewali się wtedy prawie 50 osób.

Start i szybki wyjazd na punkty kontrolne. Andrzej przewidział mój udział w obsadzeniu 5 PK (wieża widokowa na Księżej Górze) razem z chłopakami ze Związku Strzeleckiego z pobliskiego Tymbarka. Rozlokowujemy się na pięterku wieży widokowej. Umieszczamy perforator na jej szczycie i czekamy na pierwszych zawodników. Powoli ściemnia się, upał dający się we znaki uczestnikom maratonu zelżeje dużo później.

Wreszcie widać poruszające się w lesie światełka. Na punkt wpada 3 biegaczy. Szybko potwierdzają obecność na punkcie i równie szybko znikają po przeciwnej stronie wzgórza zbiegając przez porastający zbocze las. Wkrótce pojawiają się kolejni zawodnicy - pojedynczo lub małymi grupkami. Na piechurów będziemy musieli jeszcze trochę poczekać.

Siedzę na pięterku notując na karcie numery nadchodzących osób i czas ich przybycia. Jeden ze strzelców czeka na samym szczycie wieży z perforatorem. Wszyscy narzekają słysząc, o konieczności wejścia na sam szczyt wieży po stromych schodach. Większość, tak "dla zasady", wbiegając później szybko do góry, inni wspinają się już wyraźnie zmęczeni.

Z każdą chwilą na punkt docierają coraz większe, nawet kilkunastoosobowe grupy. Pierwsi zawodnicy nie zatrzymują się nawet na chwilę. Kolejni krótki odpoczynek wykorzystują na studiowanie mapy. Później czas pobytu na punkcie coraz bardziej się wydłuża. Zdarza się, że pod wieżą widokową koczuje jednocześnie kilkadziesiąt osób. Jedna, wyraźnie zmęczona śpi gdzieś pod krzakiem ponad godzinę. Wyraźnie zyskują ci, którzy idąc wolniej od innych nie tracą czasu na bierny wypoczynek na punktach kontrolnych. Nie zatrzymując się można minąć na każdym PK kilkanaście a nawet kilkadziesiąt osób. Wyraźnie zmienia się trasa jaką zawodnicy zmierzają na kolejny PK. Pierwsi zawodnicy wybierają najkrótszą drogę na południe schodząc przeciwległym zboczem w kierunku Wiśniowej. Później zaczyna przeważać wariant asekuracyjny - powrót na północ do znakowanego szlaku i ścieżką prowadzącą w dół. Jedna z czeskich par wybiera zejście w kierunku wschodnim.

Kiedy nad ranem na trasie pozostają już pojedynczy zawodnicy śpię a kontrolę nad punktem przejmują towarzyszący mi strzelcy. Później ochładza się na tyle, ze schodzę z karimatą na dół by ukryć się przed silnym wiatrem (śpiwór pozostał w bazie). Ostatni uczestnicy przybywają na kilka minut przed czasem zamknięcia punktu tracąc ponad 7 godzin po prowadzących. Czekamy jeszcze 15 minut i upewniając się, że nikt więcej nie pozostał na trasie zwijamy punkt oraz dzwonimy do Andrzeja by zwiózł nas do bazy. Andrzej czuwa nad rozmieszczeniem sędziów na punktach. Przez cała noc kursuje zwożąc sędziów z punktów do bazy lub przewożąc ich na kolejne. Wojtek skrupulatnie liczy osoby wychodzące z jednego punktu, przybywające na kolejny, notuje tych którzy się wycofali (nikt nie może się zgubić). Decyduje o zamknięciu punktu gdy już wszyscy przeszli.

Przez cały czas nadchodzą niepokojące wiadomości o burzy szalejącej na najwyższych szczytach Beskidu Wyspowego. Jedynie najszybsi zdołali pokonać ostatni z tych szczytów Modyń przed burzą. Duża część uczestników została "uziemiona" w dolinkach. Ci mniej cierpliwi lub przemoczeni i zawróceni spod szczytu często rezygnują. Pokonanie szczytu podczas burzy było niebezpieczne i praktycznie niewykonalne. Tym, którzy wycofali się spod szczytu towarzyszyły strumienie wody lejące się z nieba i drzewa rozlatujące się jak zapałki od uderzeń pioruna.

Wyraźnie spada szybkość pokonywania trasy zawodników. Wreszcie mamy potwierdzenie prowadząca dwójka opuściła ostatni punkt kontrolny. W normalnych warunkach pokonanie 6 km jakie pozostały do mety zajęłoby im kilkadziesiąt minut. No ale warunki nie są normalne. Upał, rozgrzany asfalt i pokonane kilometry sprawiają, że na zwycięzców czekamy dużo, dużo dłużej.

W miarę możliwości staram się pomagać ale wiem, ze bardziej pomocny mogę być w terenie. Kiedy tylko nadaża się sposobność wyjeżdżamy na przedostatni 15 PK. Zmieniamy dziewczyny, które na kolejnych punktach kontrolnych spędziły niemal 24 godziny. Opuszczona stodoła, siano to doskonałe miejsce przy wciąż niepewnej pogodzie. Mijają godziny i nic się nie dzieje. Chwile zwątpienia. Czy jeszcze ktoś pokona trasę? Wreszcie mamy potwierdzenie, burza odpuściła, kolejni zawodnicy są na trasie. Jeden z poprzednich punktów opuściły 54 osoby. Pierwsi (po burzy) zawodnicy nadchodzą jeszcze przed zapadnięciem ciemności. Delikatnie obserwujemy jak radzą sobie z odnalezieniem punktu. Niepozorna boczna polna droga nie jest wcale oczywistą i jedyną jaką spotykają idąc asfaltem. Zmęczenie sprawia, że wielu ma tu problemy. Nie narzucamy się by nie odbierać przyjemności samodzielnego odnalezienia punktu ale pomagamy zbłąkanym. W końcu duża część z nich ma już w nogach ponad 100 km.

Kiedy zapadają ciemności, telefon od Andrzeja. Grupa zawodników ma problemy z odnalezieniem stodoły. Wychodzę w kierunku asfaltu. Później kilkaset metrów szlakiem w przeciwnym kierunku. Wreszcie widzę światełka czołówek, słyszę jazgot psów we wsi i jakieś głosy - to próba uzyskania informacji od tubylców. Wreszcie zostaję dostrzeżony. Zaskakuje mnie, że w grupce widzę wiele znajomych - stałych uczestników maratonów na orientację. Tacy też miewają problemy nawigacyjne.

Do zamknięcia punktu i zakończenia imprezy pozostaje jeszcze kilka godzin. Dyżurowanie przy drodze przy wzmagającym się chłodnym wietrze nie ma większego sensu. Wieszam czołówkę na gałęzi jednego z drzew. Nie powinno być problemu, trudno pomylić białe światło czołówki z jakimkolwiek innym. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że którykolwiek z uczestników mógłby nie ukończyć maratonu z powodu trudności z odnalezieniem ostatniego punktu,. Teraz bez obaw wycofuję się do ekskluzywnych warunków panujących w stodole. Kolejne osoby dochodzą na punkt, kilka rezygnuje, chociaż do mety pozostało tak niewiele. Ostatni gość mija nasz PK już w doliczonym z powodu burzy czasie.

Powrót do bazy. Szybki sen. Zakończenie. Droga do Bochni zupełnie nie przypomina tej sprzed 2 dni. Silny wiatr tym razem pomaga pokonać wzniesienia. Dalej pociąg, jutro muszę być już w pracy. Do Limanowej wrócę już za rok. Mam nadzieję, że nic nie przeszkodzi mi by trasę pokonać osobiście.

Kierat 2007 - fotki

Krzysztof Wiktorowski (wiki)
e-mail: wiki@bg.umed.lodz.pl


powrót