.

Błoto po łódzku

Gravel po Łodzi

Plichtów, 5 lutego 2022 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót


No i stało się. Moda na maratony grawelowe dotarła również do Łodzi i to od razu z rozmachem. W ubiegłym roku takich imprez w naszym mieście było - niech szybko policzę - 1 (jedna), w 2022 będzie 7. Dwie z nich organizuje Mateusz, jeden z najlepszych polskich ultrasów - jako jedyny przejechał w jednym sezonie (2021) wszystkie czyli 4 imprezy organizowane przez Ojca Dyrektora. Super Mario - organizator pozostałych 4 imprez - znany jest w sportowym światku głównie jako organizator i uczestnik (z dużymi sukcesami) "rowerowo-psich zawodów" czyli fachowo bikejoringu.

Wcześniej spotykaliśmy się podczas rowerowych rajdów na orientację oraz dawno dawno temu, bo w 2014 r, podczas jedynego w Łodzi rajdu miejskiego (Rowerem po Łodzi). Impreza ta szczególnie utkwiła mi w pamięci. Po jej zakończeniu wkurzony Mario stwierdził (sens wypowiedzi odtwarzam z pamięci), że "przegrał z takim staruchem". Wtedy potraktowałem to stwierdzenie z przymrużeniem oka. Teraz mogę stwierdzić, że to najlepszy komplement jaki w kontekście jazdy rowerem usłyszałem. Jak by nie było od tego czasu jesteśmy (razem z Przemkiem, z którym na wspólną jazdę umówiłem się przez internet) najlepsi w Łodzi w rajdach miejskich. Nie zanosi się, by w najbliższym czasie się to zmieniło. Tak więc możecie mi mówić Mistrzu.

Na początku stycznia była "Wataha" zorganizowana przez Mateusza (Wataha Ultra Race). Przede mną tegoroczny debiut Mario czyli "Gravel po Łodzi". Tym razem do pokonania będę miał jedynie marne 100 km po doskonale znanych terenach miasta i najbliższej okolicy. Jedyną niewiadomą pozostaje pogoda w dniu zawodów. Wg wszelkich prognoz (i alertu RCB) ma silnie wiać i trochę popadać. Kiedy? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Pakuję w sakwę zapasowe skarpetki oraz koszulkę i ruszam na start.


gotowy do startu

Pierwsze 15 km czyli dojazd do bazy umiejscowionej w Centrum Kultury i Ekologii w Plichtowie pokonuję z silnym sprzyjającym wiatrem. Na spokojnie odbieram nadajnik GPS i rozmawiam z zaledwie kilkoma znanymi mi w tym towarzystwie osobami. Na starcie pojawiają się kolejne grupy bikerów. Wreszcie czas na 4 grupę, w której wyruszę na trasę maratonu. Godzina 8:30. Start. No to jedziemy.

Na wąskim chodniku nie próbuję wyprzedzać wlokących się przede mną zawodników. Dalej niewiele się zmienia. Podjazd. Silny wiatr prosto w twarz. W takich warunkach jazda na zmiany byłaby bardzo wskazana. Dołączam do pojedynczego bikera jadącego z przodu. Chwilę chowam się za jego plecami i wychodzę na prowadzenie. Ooops!!! Kiedy po kilkuset metrach spoglądam za siebie nikogo za mną już nie ma. Nic to, widać, że mogę liczyć tylko na siebie. Skręcam na północ, więc przynajmniej przez kilkaset metrów wiatr będę miał boczny lekko sprzyjający.


8:30 - no to jedziemy

Jadę dobrze znanymi gruntowymi drogami, asfaltami, ścieżkami. Pierwsze nasączone wodą i rozjeżdżone przez samochody gruntowe drogi to dopiero zapowiedŚ armagedonu jaki nas czeka na dalszej części trasy. Właściwie to nawet nie muszę długo na to czekać. 5 km trasy - zjeżdżam z asfaltowej drogi prowadzącej do Dobieszkowa. Koleiny o błotnistych krawędziach. Trzeba dużo siły i umiejętności by utrzymać się na rowerze. Wjazd do Lasu Dobieszkowskiego to już nie dająca się ominąć błotnista płaszczyzna z wyrytymi śladami rowerzystów, którzy przejeżdżali tędy przede mną.

Asfaltowe i utwardzone drogi stanowią wyczekiwany aczkolwiek zwykle krótki przerywnik na trasie. Wbrew obawom bez problemu przekraczam prowadzącą w kierunku autostrady ul. Strykowską. Dzisiaj ruch nie jest tak intensywny jak wieczorem na trasie Watahy. Kolejne błotniste drogi. Betonowe płyty i asfalt ulicy Żółwiowej. Skręcam w drogę prowadzącą wzdłuż ogródków działkowych. Za czasów gdy w Łagiewnikach byłem stałym gościem, jeŚdziło się równoległą drogą znajdującą się zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej. Nadzieja moja i moich znajomych, że zostanę Chackiem Norrisem łódzkich ścieżek, rozwiała się. Sorry Jadziu i Bartku, że Was zawiodłem.


Od dłuższego już czasu powoli mijam kolejnych uczestników maratonu. Z niektórymi pokonuję nawet po kilka kilometrów. Inni jadą na tyle wolno, że natychmiast pozostają z tyłu. Przed dojazdem do Lasu Łagiewnickiego (15 km) wyprzedzam większość tych, którzy wyruszyli na trasę przede mną. Na skraju lasu doganiam niezdecydowaną gdzie jechać Agnieszkę (stanie na podium wśród kobiet). Krzyczę - "prosto" i sam ruszam przodem. Przede mną najsłynniejszy podjazd w Lesie Łagiewnickim. Mozolnie pnę się w górę. Jeden mokry i obślizgły korzeń, buksujące koło i mogę zapomnieć o tym by podjazd pokonać nie zsiadając z roweru. Lekkie obniżenie terenu i dalszy ciąg podjazdu. Jestem tak zdeterminowany by ten fragment podjazdu zakończył się sukcesem, że nie zauważam, że ślad skręca w połowie podjazdu w prostopadłą przecinkę. Przed osiągnięciem szczytu zawraca mnie okrzyk zawodniczki, którą mijałem wjeżdżając do lasu.

Doganiam dziewczynę i spokojnie jadę z tyłu. Na mokrych leśnych dróżkach nie ma dostatecznie dużo miejsca na bezpieczne wyprzedzanie. Kiedy zbliżam się do szpitalnego ogrodzenia mija mnie Tomek Rosiak z kolegą - 17 kilometrów wystarczyło im by zniwelować 5 minutową różnicę. Przez jakiś czas jedziemy razem ale kolejne podjazdy dokonują skutecznej selekcji. Stromizny mocno spowalniają mnie. Po narciarskim stoku zjazdowym znajdującym się w środku lasu podjeżdżam z dużym trudem (brak odpowiednich przełożeń) nie zsiadając roweru. Obecność kibiców i fotoreporterów nie pozwala na to, by się poddać. Na położonej dalej pozostałości narciarskiej skoczni (20 km), nie jestem już tak zdeterminowany. Prowadząc rower obserwuję jak skutecznie z podjazdem radzi sobie Łukasz S. Wystartował 10 minut później ale walczy o "pudło" a może nawet o zwycięstwo.


zmagania z narciarskim stokiem



ambicja nie pozwala mi się poddać

Po dalszym płaskim odcinku lasu mijam Arturówek i jadąc wzdłuż Bzury opuszczam kompleks lasu łagiewnickiego. Trasa prowadzi gruntowymi drogami na skraju ogródków działkowych i porośniętych samosiejkami nieużytków. To teren rekreacyjny dla mieszkańców położonego po drugiej stronie torów osiedla Radogoszcz Wschód. Aż dziwne, że tak łakomy dla deweloperów kąsek nie został jeszcze udostępniony pod zabudowę.

Nierówna droga przez las prowadzi prosto na przedmieścia Zgierza. Nawet o suchej porze roku przejazd tędy rowerem nie nie należy do przyjemności. Teraz dodatkowo jest błoto, a wybite w kiedyś szutrowej drodze zagłębienia wypełnione są wodą. Tak, jak w wielu miejscach dzisiaj jazda rowerem jest trudna ale nie niemożliwa. Z przyjemnością i z dużą prędkością mijam toczącą się wolno osobówkę. Począwszy od Arturówka trasa dokładnie pokrywa się z planowaną trasą majowego "Gravela po łódzku". Przejeżdżałem tędy podczas jednego jesiennego rekonesansu.

Otwarty przejazd kolejowy. Odpoczynek przed czerwonymi światłami na ulicy Łódzkiej w Zgierzu (czyli przedłużeniem ulicy Zgierskiej w Łodzi). To będzie najdłuższy, chociaż niespełna minutowy, postój na dzisiejszej trasie. Od nadmiaru asfaltów mogłoby nam się w głowach poprzewracać, więc po chwili ślad kieruje nas wzdłuż kolejnej linii kolejowej. Zjeżdżam w kierunku doliny rzeczki o wdzięcznej nazwie Wrząca. Widok jaki pojawia mi się przed oczami jest zupełnie irracjonalny. Krótka drewniana kładka wygląda jakby była rzucona na środek rozlanego na szerokość kilku metrów strumienia. Co w tym widoku jest nie tak? Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Trafiłem tu w nieodpowiednim momencie. W porze suchej szeroka dzisiaj rzeka zamienia się w ledwie cieknącą strugę i właśnie nad tą struga znajduje się kładka. Skacząc po kamieniach i opierając na rowerze "suchą stopą" przedostaję się na przeciwległy brzeg.

Wkrótce przecinam dobrze znaną dolinę rzeki Sokołówki i prowadzącą wzdłuż niej ul. Liściastą. Całkiem niedawna pokonałem trasę od dawnych jej Śródeł pomiędzy Wycieczkową i Strykowską po ujście do Bzury. Przejazd doliny w poprzek nie jest tak oczywisty ale stromy podjazd, a właściwie wypych rowerów opadającą w dolinę uliczką miałem okazję poznać podczas ubiegłorocznej wycieczki z żoną. Teraz ambicja nie pozwala mi zsiadać z roweru.

Powracam na ścieżkę prowadzącą wzdłuż rozwidlających się torów. Za czasów PRL tory doprowadzone były do każdego zakładu czy magazynu rozległej strefy przemysłowej znajdującej się po obu stronach. Teraz większośc z nich przestała istnieć. Nowe firmy i magazyny korzystają teraz głównie z transportu samochodowego. Opuszczam teren torowisk i jadę drogą prowadzącą tuż obok. Latem jet to przyjemna zacieniona drzewami gruntowa droga. Po opadach, rozryta przez ciężki sprzęt zamienia się w morze błota. Niektórych miejsc nie da się w żaden sposób ominąć. Cel jest jasny: za wszelką cenę przejechać, nie stracić równowagi i nie zatrzymać się. W przeciwnym przypadku nogi zanurzą się w błocie sięgającym powyżej kostek. Uff!!! Czuję ulgę osiągając "trwały" ląd. Dzisiaj uda mi się pokonać wszystkie takie przeszkody i dotrzeć na metę w czystych nie utytłanych w błocie skarpetkach.

Kolejne gliniaste pole błota czeka na mnie po minięciu wiaduktu na Aleksandrowskiej, tuż naprzeciwko stacji ŁódŚ Żabieniec. Z trudem pokonuję przeszkodę. Jest i pozytywna wiadomość, Po śladach przekonuję się, że przede mną było tu zaledwie kilka osób.

Chwila (czynnego) odpoczynku na asfaltowych uliczkach osiedla domków jednorodzinnych. Park na Zdrowiu. Trudność jazdy parkowymi ścieżkami umiarkowana. Trudność nawigacyjna powyżej średniej. Bardzo łatwo na kolejnym zakręcie wypaść z trasy lub skręcić w niewłaściwą ścieżkę. Kręty podjazd na sztucznie usypane Wzgórze Trzech Wież. Dalej "Pamptruck" czyli wyboista asfaltowa trasa (garby mają ok. 1 metra wysokości) jakiej nie spotka się w warunkach naturalnych. Sama nazwa i twór spotykam po raz pierwszy. Razem z napotkanymi rowerzystami zostaję "zakręcony". Po wykonaniu pełnego kółka dochodzę do jedynie słusznego wniosku: "pumpa" trzeba było gdzieś wcześniej opuścić. Udaje się to zrobić za drugim razem. Pętla na Zdrowiu, to jedno z wielu miejsc na trasie, dogodnych dla sprawnych inaczej, tzn. dla tych, którzy chcieliby przechytrzyć konkurentów i skrócić niezauważalnie pokonany dystans.


podjazd na Zdrowiu

Przede mna kolejny porośnięty lasem obszar. Teren dawnego poligonu na Brusie. Czujny przejazd w poszatkowanym krzyżującymi się ścieżkami lesie. Zdziwienie wywołuje widok Tomka i Czarka. W jaki sposób i gdzie udało mi się ich wyprzedzić? Przecież powinni znajdować się daleko z przodu. Czyżby jakiś nieplanowany pitstop żywieniowy? Sprawa się wyjaśnia, musieli się zatrzymać by naprawić poważną awarię w rowerze Tomka. Razem przejeżdżamy obok terenu dawnej strzelnicy. To między innymi tu na nasypie znajdował się jeden z punktów Rajdu Miejskiego.

Opuszczamy las i zmagamy się z silnym wiatrem. Jeszcze tylko mostek nad Łódką. Jak sama nazwa wskazuje rzeką przepływającą przez (a właściwie pod) całym miastem. Sucha obecnie dolina Łódki zaczyna się w okolicach ul. Zjazdowej. Mijamy zabytkową zajezdnię tramwajową Brus. Przed nami zatłoczona ulica Konstantynowska. Sznur aut ciągnących w jedną stronę, sznur aut jadących w przeciwnych kierunku. Przedostanie się na drugą stronę wygląda na mission impossible. Nie dla Tomka. Nie zastanawiając się podnosi do góry rękę i widząc wahającego się i zwalniającego kierowcę wjeżdża na jezdnię. Widząc trzech desperatów nadjeżdżający z przeciwnej strony samochód też zwalnia. Po chwili znajdujemy się po drugiej stronie ulicy Konstantynowskiej obok bunkra z czsów II wojny światowej. Brawurowa akcja kończy się sukcesem i bez spodziewanych (przeze mnie) ofiar. Czy jechałem kiedyś prowadzącą dalej ścieżką przez niewielki las nie jestem do końca przekonany.

Omijamy szerokim łukiem Retkinię, a ściślej mówiąc wysunięte dalejna zachód osiedle domków jednorodzinnych na Smulsku. To gdzieś tu znajduje się siedziba Palarni Kawy - Podkawa, jednego ze sponsorów imprezy. Chętni mogą się tu zatrzymać by skosztować kawy. Jako jedni z nielicznych, walczących o dobry wynik, mijamy to miejsce nawet nie zwalniając.

Las Lublinek. To jedno z tych miejsc w którym nie zjeŚdziłem każdej ze ścieżek. Przez pewien czas krążymy po lesie by wyjechać prosto na skraj lotniska. Sądząc po pokazanych wcześniej zdjęciach trasy, liczyłem się z objazdem lotniska wzdłuż południowego ogrodzenia czyli od strony doliny Neru. Okazuje się, że ten hardkorowy i trudny do pokonania nawet przy sprzyjających warunkach odcinek został nam oszczędzony. Mam nieodparte wrażenie, że również w wielu innych miejscach to co najgorsze (najciekawsze) zostało nam oszczędzone.

Mijamy zabudowania i wejście na lotnisko. Po chwili jedziemy już Doliną Jasienia. Niesamowity i intrygujący widok połamanych przez kolejne wichury drzew. Krótki odcinek mokrych a mimo to trudnych do pokonania piachów. Okolice lotniska, dolina Jasienia i Neru, mające swój nieodparty urok Stare Rokicie, to miejsca do których zawsze z przyjemnością wracam.

Znana, chociaż dzisiaj słabo przejezdna, błotnista droga wzdłuż Neru. Przed nami kolejna przeszkoda. Ruchliwa ulica Pabianicka. Szybko jadące samochody. Pokonanie przeszkody metodą Tomka wydaje się nierealne. Grzecznie czekamy aż na najbliższym skrzyżowaniu, kilkaset metrów dalej, zapali się czerwone światło. To mój drugi najdłuższy, wymuszony postój.

Po pokonaniu Pabianickiej jedziemy dalej ścieżką wzdłuż Neru. Tego fragmentu wcześniej nie znałem. Wzdłuż Stawów Stefańskiego przez które przepływa rzeka jest okrążająca stawy asfaltowa ścieżka rowerowa. Opuszczamy dolinę Neru i wjeżdżamy na teren Lasu Popioły. Chociaż Rudę Willową często odwiedzam, teraz jedziemy ścieżkami na które nigdy nie zapuszczałem się. Punktem kulminacyjnym jest prawdopodobnie najwyższy punkt tego pagórkowatego miejsca. Znanymi mi ścieżkami zjeżdżamy w kierunku ulicy Rzgowskiej. Tą ulicę przekroczymy w kulturalny sposób czyli na światłach.


Na przedłużeniu kończącej się w tym miejscu trasy Górna widać postępujące prace nad budową ostatniego jej odcinka, który pozwoli dotrzeć z tej części Łodzi aż do wjazdu na autostradę. Prace rozpoczynają się od dozwolonej tylko w okresie zimowym wycinki porastających teren drzew. Utwardzona droga pokryta cienką warstwą rozjeżdżonego przez samochody błota. Po kilku kilometrach zmieniamy kierunek jazdy na północny. To oznacza, że od tego momentu wiatr staje się naszym sprzymierzeńcem i to bardzo silnym sprzymierzeńcem. Powoli zaczynam "czuć" bliskość mety ale jeszcze bardziej czuję - zmaltretowane po pokonaniu morderczej trasy - nogi.

Spoglądając na jadącego obok Tomka widzę bratnią duszę. Błysk w oku i uśmiech na twarzy nie pozostawia złudzeń. To facet, któremu jazda rowerem sprawia dużą przyjemność. Osiągnięty wynik jest drugorzędny chociaż tą przyjemność może potęgować. To wyraŚny kontrast z bezbarwnymi twarzami bez wyrazu innych zawodników. Niektórzy wyglądają wręcz jakby jechali tu za karę lub odrabiali narzuconą pańszczyznę. A może to tylko objaw zmęczenia?

Jestem coraz bliżej miejsca zamieszkania. Te drogi pokonuje nawet kilkadziesiąt razy w roku. Mijamy ulicę Kolumny. Zaskakuje gruntowa droga wzdłuż terenów magazynowych. Nigdy nie była w idealnym stanie. Czyżby za kilka miesięcy pojawił się tu asfalt. Wskazujš na to oznaki działania ciężkiego sprzętu. Musimy zmagać się grubą warstwa błota. Jak już wcześniej napisałem, dzisiaj te zmagania kończą się powodzeniem również w tym miejscu.

Przed wiaduktem na ulicy Tomaszowskiej spotykamy punkt żywnościowy. Mario o wszystko potrafi zadbać nawet na tak krótkiej trasie jak dzisiejsza. Tomek z Czarkiem zatrzymują się na chwilę na bodajże kawałek ciasta i herbatę. Ja jadę dalej i tak wiem, że mnie wkrótce dogonią. Pomimo, że jestem w najbliższej odległości od domu jadę drogą przez łąki, którą nigdy wcześniej nie jechałem. To ostatnia niewiadoma, dalej żadna ścieżka na trasie mnie nie zaskoczy.

Kolejne znane miejsca Młynek, Dolina Olechówki, tunel pod torami na Niciarnianej. Mijamy siedzącego obok torów rowerzystę. Czyżby to był jeden z dwóch wyprzedzających nas do tej pory zawodników czy raczej kibic-turysta? Podjazd żwirową drogą na wzniesienie obok żwirowni na Stokach. Nie chciałbym tędy jechać gdyby silny wiatr wiał z przeciwnego kierunku.


dolina Olechówki

Wygląda, że wszelkie trudności mamy już za sobą. Nic bardziej mylnego. Tak rozjechanej ulicy Iglastej prowadzącej wzdłuż ogródków działkowych nigdy nie widziałem. Nogi odmawiają posłuszeństwa i przez kilkanaście metrów prowadzę rower. Podjazd pod najwyższy punkt na trasie czyli "wzgórze radarów" prowadzi po kiepskiej ale jednak asfaltowej drodze. Silny wiatr robi całą robotę za mnie. Wbrew prognozom dobra pogoda utrzymuje się niemal do końca. Dopiero na kilka kilometrów przed metą nadchodzi porywisty wiatr i przez bardzo krótki czas pada śnieżna krupa.

Kiedy jadę już ostatnią prostą do mety słyszę narastający szum kół. Po chwili mija mnie dwóch zawodników. Czy na pewno było ich dwóch? Na monitoringu i w wynikach maratonu widzę tylko nazwisko zwycięzcy. Kim był drugi z bikerów? Może to tylko wywołane zmęczeniem złudzenie. Chyba nie. Regulamin (ten regulamin) nie zabrania jednoznacznie pokonywania trasy wspólnie z innym (nawet nie biorącym udział w zawodach) zawodnikiem.

Po 6 godzinach (czyli zgodnie z przedstartowymi przewidywaniami) powracam na miejsce startu. Przede mną dotarło tu już 5 osób. Kolejne dwie wyprzedzą mnie jeszcze z powodu różnic w godzinie startu. Statystyka Garmina wskazuje, że na wymuszonych przez światła i przejazdy przez ruchliwe ulice postojach straciłem 3 minuty. Co ciekawe czas przejazdu pierwszej i drugiej 50-tki był niemal taki sam. Zmęczenie zrekompensowała to lepiej przejezdna trasa (mniej błota) i silny sprzyjający wiatr.

Czy trasa mnie zaskoczyła? Jak najbardziej i to pozytywnie. Nigdy na znanych terenach nie spotkałem tyle i tak mięsistego błota. Śmiem twierdzić, że przez całe życie tak dużo kilometrów po łódzkim błocie nie przejechałem. "Błoto po łódzku" najlepiej oddaje charakter imprezy. Na szybkiej zmrożonej trasie nie miałbym szansy by ukończyć zmaganie wśród najszybszej 10. Znajomość trasy wcześniej opisałem w komentarzu na FB, więc nie będę się powtarzać.


Podsumowując tą i dopiero planowane w tym roku imprezy mogę jedynie stwierdzić, że Mario robi doskonałą robotę dla integracji środowiska łódzkich rowerzystów: tych jeżdżących w terenie i tych jeżdżących terenowe ultra. To tylko kwestia czasu gdy przełoży się to na udział w ultramaratonach rozgrywanych poza Łodzią. Od dawna czyli od czasu "starego" Cyklomaniaka niewiele w temacie jazdy terenowej się działo. Byli dobrze zorganizowani szosowcy, byli orientaliści i trzech lokalnych organizatorów imprez na orientację. Teraz przyszedł czas na pozostałych. Frekwencja na nietypowym bo rozgrywanym w miesiącach zimowym maratonie i szybkość z jaką rozeszły się miejsca na majowy Gravel po łódzku są tego najlepszym potwierdzeniem.



Mario rozdaje wylosowane nagrody

[Edit,] Gdy już zmęczyłem się towarzystwem młodzieży, postanowiłem wrócić do domu, ale wtedy zatrzymał mnie Mario, bym został na losowanie upominków, no i zostałem dzięki czemu chwilę później wracałem z super rowerowym ręcznikiem Dr.Bacty.

Statystyki:

Dystans: 99,5 km
Czas jazdy: 6 godz. 02 min.
Czas postoi: 3 min.
Prędkość śr.: 16,7 km/godz.
Prędkość max.: 35,4 km/godz.
Miejsce 8/47

trasa na RWGPS


monitoring (replay)


P.S. Link do relacji na FB został usunięty ponieważ: "Post narusza Standardy społeczności w zakresie nagabywania seksualnego dorosłych". Że niby co? Że mógłby zachęcać do jazdy zimą rowerem!?!


Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 22
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót