.

Galanta Pętla 2022

Rawka, 24-26.06.2022 r..

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót


Trasy wokół miejsca zamieszkania od lat były wyzwaniem dla bardziej ambitnych rowerzystów. Najbardziej znane to: warszawska Krwawa Pętla oraz czerwony szlak pieszy wokół Łodzi. Obie trasy wielokrotnie pokonywałem. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc kolejnym wyzwaniem było objechanie woj. łódzkiego najdłuższą łączącą wszystkie przygraniczne gminy trasą. Tej liczącej ok.700 km trasy nigdy nie udało mi się pokonać za jednym podejściem. Może dlatego, że wtedy jeszcze nie jeździłem ultramaratonów. Inny pomysł to wyprawa dolinami łódzkich rzek: Warty, Pilicy, Rawki, Neru i pomniejszych strug je łączących. Kiedy dowiaduję się o organizowanych przez Mario ultramaratonach, nie muszę się długo zastanawiać - jadę. Galanta Pętla w znacznej części prowadzi właśnie dolinami łódzkich rzek,a więc pokrywa się z pomysłem którego, głównie z braku czasu nie udało się wcześniej zrealizować.

Na ultramaraton zapisuję się w pierwszym, bodajże grudniowym terminie. Opłata wniesiona, więc teraz wystarczy szlifować formę i cierpliwie czekać. Kiedy zbliża się termin zawodów można wybrać godzinę startu i numer startowy. Zwyczaj startu interwałowego, wymuszony pandemicznymi ograniczeniami, stał się obowiązującym na większości ultramaratonów, pomimo, że ograniczenia jakiś czas temu zostały zniesione. Oprócz godziny startu mogę jeszcze wybrać jeden z dwóch dni piątek/sobota. Sobotni start oznacza odpowiednio krótszy limit na pokonanie trasy, więc asekuracyjnie decyduję się na piątek. Ponieważ przed startem warto się wyspać będę startował jako jeden z ostatnich zawodników. Psychologiczny plus: wyprzedzanie przez innych zawodników dołuje, wyprzedzanie innych działa mobilizująco. Organizator w uznaniu ultramaratonowych zasług (podobno jestem legendą) oraz po znajomości, przydziela mi numer startowy 1.

Czas - start (fot. Stasio/GalantaPętla/ultraprzygoda.pl)

Początkowy odcinek trasy pokonałem tydzień przed startem, więc wiem czego mogę się spodziewać. Rozjeżdżona leśna droga, mostek, błotnisty zjazd nad Rawkę. Blisko 10 km nieznacznie tylko podniszczonej szutrowej autostrady przez Puszczę Bolimowską. Wystarczy "położyć" się na lemondce i gnać do przodu. Wkrótce mijam pierwszego zawodnika. Na wyprzedzenie kolejnych trzeba będzie trochę zapracować. Zanim opuszczę bolimowskie lasy, niespodziewanie wyprzedza mnie startujący minutę później Darek Bojanowski. Tragedii nie ma, okaże się najszybszym zawodnikiem na trasie.

Czujny przejazd zatłoczonymi uliczkami Łowicza kończy się powodzeniem. Gorzej jest z rozgałęziającymi się i biegnącymi równolegle dróżkami i ścieżkami wzdłuż koryta Bzury. Raz po raz zauważam, że ślad prowadzi tuż obok. Kilkukrotnie koryguję jazdę. Przejazd pod drogą krajową oznacza, że opuszczam tereny miasta. Cywilizowane, utwardzone ścieżki kończą się. Wzdłuż rzeki prowadzi zwykła, miejscami mocno zapiaszczona, polna droga.

Bezchmurne niebo. Pomimo wczesnej pory słońce zaczyna mocno przypiekać. Męczę się walcząc z pojawiającymi się na drodze piachami. Próbuję omijać "grząskie" miejsca jadąc skrajem pól czy łąk. Jadąc "na świeżo" wszelkie przeszkody udaje się pokonać nie zsiadając z roweru. W nocy czy na dalszych odcinkach trasy skończyłoby się na pchaniu roweru. Inni męczą się jeszcze bardziej, więc mijam kolejnych zawodników.

Walka na trasie (Tum) (fot. Stasio/GalantaPętla/ultraprzygoda.pl)

Wszystko co złe (również to dobre) kiedyś musi się skończyć. Mostek na Bzurze kończy piaszczysty odcinek specjalny. Przed Sobotą (to taka podłódzka wioska) trasa opuszcza nadbzurzańskie polne drogi. Przedostaję się na północny bardziej cywilizowany brzeg rzeki. Teraz asfalty będą przeplatały się ze, z reguły przejezdnymi szutrami i twardymi gruntowymi drogami. Na skraju łąk polna droga nieoczekiwanie znika. Próbuję jechać po trawie zgodnie z widocznym na monitorze GPS-a śladzie. Wreszcie pojawia się rzadko używana, ledwie widoczna wąska ścieżka, miejscami przykryta skoszoną trawą.

Przede mną ukazują się zabudowania kolejnej większej miejscowości (od kilku lat miasta) Piątek. Ponieważ miasto leży w pobliżu geometrycznego środka kraju, więc obowiązkowo trzeba odwiedzić symbolizujący ten fakt, umieszczony na miejskim ryneczku pomnik. Chwilę kręcę się starając przejechać dokładnie po śladzie.

Grodzisko zupełnie jak nowe

Przede mną kolejne atrakcje, romańska kolegiata w Tumie oraz znajdujące się nieopodal średniowieczne grodzisko. Budowlę ukończono i oddano do użytku wiosną tego roku. Znana ceglana bryła zamku w Łęczycy nie robi większego wrażenia. Jadąc wzdłuż pokopalnianych łęczyckich stawów, mijam odpoczywających pod wiatą zawodników (i zawodniczkę).

Płaskie, rolnicze, nieatrakcyjne tereny doprowadzają mnie do uzdrowiska Uniejów. Tutaj po raz pierwszy będę musiał się zatrzymać by uzupełnić zapasy płynów, kupić coś na ząb i coś skonsumować. Poznana podczas objazdu trasy Biedronka wydaje się najbardziej odpowiednim miejscem. Od startu minęło 5 godzin i 29 minut. Średnia prędkość dotychczasowej, pokonywanej przy bocznym ale sprzyjającym wietrze wyniosła 24,0 km/godz.

Kiedy opuszczam Uniejów mija 6 godzin od startu.

6 godz.
piątek, godz. 13:51 - dystans - 134,0 km, czas jazdy - 5:37, postoje - 0:23, V średnia- 23,9 km/godz.


Teraz będę jechał na południe, a to oznacza, że wiatr przestał być moim sprzymierzeńcem. Kolejnym wrogiem jest przekraczająca 30 stopni temperatura. Wiatr nie chłodzi w dostatecznym stopniu, woda nie gasi pragnienia. Kiedy przeciwpowodziowy wał osłania mnie od wiatru jest jeszcze gorzej. Piekielny upał jest wtedy nie do wytrzymania. Po zaledwie kilkunastu kilometrach z przegrzania tracę siły. Zatrzymuję się na skraju nadwarciańskiego gospodarstwa. Kładę na rozłożonej na trawie kurtce i zamykam oczy. Za wałem słyszę turkot pracującego na łące traktora. Do mnie podjeżdża na motorku syn gospodarza. Pyta: czy dobrze się czuję? Czy nie zemdlałem? Dziękuję za okazaną troskę. Kilkanaście minut odpoczynku sprawia, że schłodzony organizm dochodzi do siebie, odzyskuję siły i ruszam w dalszą trasę.

Tama na Jeziorsku kończy pierwszy fragment nadwarciańskiej trasy. Wpycham rower na koronę tamy, przerzucam przez barierki otaczające drogę i przejeżdżam na drugą stronę rzeki. Chwila dla fotoreporterów. Spoglądam na położony znacznie poniżej stary kościółek w Siedlątkowie. Przede mną poprzecinany głębokimi jarami wschodni brzeg zalewu. Resztkami sił wpycham rower na kolejne wzniesienia.

Jeziorsko

Od Pęczniewa ponownie pojawiają się wały. Robi się zupełnie płasko więc powinno być już tylko łatwiej. Powinno ale nie jest. Na chroniącym położone poniżej wioski wale pojawiają się utrudniające jazdę łachy piasku. Walczę z tymi "spowalniaczami". Do czasu. Upał równie skutecznie walczy ze mną po raz kolejny pozbawiając mnie sił. Przez dłuższy czas jadę szukając drzew. Kładę się w cieniu tuż obok biegnącej wałem drogi [160km]. Pozdrawiam ręką nadjeżdżających bikerów dając znak, że leżące obok drogi zwłoki jeszcze żyją. Przedłużające się, nieplanowane postoje sprawiają, że powoli odpływa chęć i możliwość powalczenia o jak najlepszy wynik na mecie ultramaratonu. Moim atutem jest jazda bez niepotrzebnych przerw. Każdy postój zmniejsza szansę rywalizacji z szybciej jadącymi zawodnikami.

Żeby zająć jakiekolwiek miejsce w tej rywalizacji muszę najpierw dojechać do mety. Tym razem odpoczynek przedłuża się i trwa prawie pół godziny. Najlepszym wyjściem byłoby przeczekanie przeczekanie najgorętszych okołopołudniowych godzin właśnie w przewiewnym, zacienionym miejscu. Do przodu popycha mnie myśl, że jeżeli się pośpieszę to, być może, uda się dojechać do mety przed jutrzejszymi, jeszcze bardziej intensywnymi upałami, lub uda się ograniczyć jazdę w upale do minimum.

Jadę dobrze znanymi drogami wzdłuż wschodniego brzegu Jeziorska. Chwila wytchnienia na asfaltowych i dobrych szutrowych drogach. Powoli, niemal nieodczuwalnie temperatura obniża się. Ponownie zjeżdżam na prowadzące wzdłuż wału lub po jego koronie dróżki. Mijam ukwiecone bunkry nad Wartš Przez chwilę zastanawiam się jak mostem kolejowym przedostać się na przeciwną stronę Warty. Nie ma zmiłuj. Żeby dostać do biegnącej obok torów kładki dla pieszych trzeba wtargać rower po stromej skarpie.

Wzdłuż Zalewu

Nadchodzącym wyzwaniem jest sprawne pokonanie kolejnego odcinka specjalnego czyli kreślenie przedziwnej figury podczas przejazdu przez Sieradz. Kiedy mylę trasę słyszę nawoływania nadjeżdżających z tyłu zawodników. Uliczki miasta i ścieżki znajdujących się tuż obok terenów rekreacyjnych pokonam w doskonałym towarzystwie Sebka (nr 13). Radka (31) i Borysa (36). Dwóch pierwszych będę spotykał na trasie jeszcze wielokrotnie. Atrakcje Sieradza? W pamięci utkwił mi jedynie widok kolorowej kreski na ekranie GPS-a i tylnych kół kolegów jadących przodem.

Prosto przez Sieradz

Wracam do tego co najlepiej lubię czyli do samotnej jazdy. Tempo grupki jest dla mnie nieco zbyt mocne. Przede mną długi odcinek wzdłuż nadwarciańskich wałów. Mam wrażenie, że wijąca się wzdłuż rzeki droga nie ma końca. Z utęsknieniem wypatruję jakichkolwiek oznak zbliżania się do Burzenina, kolejnego miasteczka na trasie Galantej. Wreszcie jest asfaltowa droga. Wjeżdżam w uliczki prowadzące pomiędzy niską zabudową miasta. Minęła 19-ta więc to jeden z ostatnich momentów by uzupełnić zapasy. Jest ryneczek i rower któregoś z ultrasów przed niewielkim sklepem. Liczyłem na coś większego. Szybko opuszczam miasteczko przejeżdżając na drugą stronę rzeki. Czyżby ostatnią szansą pozostawała odległa o kilkanaście kilometrów Widawa? Nie. Zatrzymuję się przed niewielkim sklepikiem tuż za mostem. Uzupełniam napoje, pochłaniam kilka bułek z pasztetem. Kilkanaście minut przerwy i jadę dalej.

Mija 12 godzin od czasu gdy opuściłem ośrodek Sosenka nad Rawką. Pokonałem w tym czasie 219 km. Zabudowania, które w tym czasie mijam to wieś (przysiółek wsi) o wdzięcznej nazwie Piekło. Niech ta nazwa wystarczy za komentarz do pokonanej dzisiejszego dnia trasy.

12 godz.
piątek, godz. 19:51 - dystans - 219,1 km, czas jazdy - 10:21, postoje - 1:39, V średnia - 21,2 km/godz.
[6-12 - dystans - 85 km, czas jazdy - 4:44, postoje - 1:16, V średnia - 18,0 km/godz.]


Mijając most na Warcie skręcam na wschód i południowy-wschód co oznacza, że wiatr będzie zdecydowanie przeciwny. To znaczy, byłby gdyby w godzinach wieczornych wyraźnie nie osłabł. Brak wiatru i przyjemny chłodek sprawiają, że mimo zmęczenia jedzie się całkiem przyjemnie. Mijam Widawę i jadę w kierunku Szczercowa i kopalni Bełchatów. W oddali widać światełka na kominach elektrowni. Przy odrobinie uwagi przez krótki czas można zobaczyć szczyt bliżniaczego do Góry Kamieńsk zwałowiska Szczerców. Z oddali słychać narastający szum (stukot) wydawany przez, ciągnące się przez dziesiątki kilometrów, transportujące węgiel taśmociągi. Kilka z nich poprowadzonych jest nad przedzielającą dwie odkrywki drogą.Tu praca trwa niezależnie od pory dnia czy nocy. Zjeżdżam na jeden a później na kolejny punkt widokowy nad wielką dziurą. Warto było. Nocny widok kopalni z widocznymi w oddali sznurami świateł robi niesamowite wrażenie.

Kilkoro z napotkanych tu zawodników skręca na stację benzynową w Kleszczowie. Zatrzymuję się kilka kilometrów dalej by posilić się przed atakiem na jedyny prawdziwy podjazd i najwyższą górę w województwie łódzkim czyli pokopalnianą Górę Kamieńsk. Upał daje o sobie znać w nieoczekiwany sposób. Kiedy próbuję cokolwiek zjeść mam odruch wymiotny. Pochłaniam zaledwie kilka kęsów i ruszam walczyć z przeszkodą. Kupiona podczas ostatniego postoju Pepsi nieco poprawia stan mojego żołądka ale na powrót do normy będę musiał jeszcze trochę poczekać.

Rozpoczynam mozolną wspinaczkę. Nie jest to najłatwiejsze zadanie. Przełożenie nie takie jak potrzeba, nogi też już nie takie. Staję w pedałach i siłowo walczę z siłą ciężkości ciągnąc moje zwłoki na szczyt wzniesienia. Na podjeździe mijają mnie Sebek i Radek. Poprowadzony utwardzonymi drogami podjazd kończy się. Wbrew pozorom to nie koniec trudności. Ślad kieruje mnie piaszczystą drogą na skraju składowiska gipsu. Prowadząca dalej w dół ścieżka w nocy nie pozwala rozpędzić się. Najlepiej wychodzi mi tu prowadzenie roweru. Wreszcie jest stroma i skąpo oświetlona asfaltowa droga. Staram się oszczędzać hamulce ale gdzieś w tyle głowy jest obawa czy aby na całej długości asfalt jest tak samo gładki. 38,4 km/godz to w tych warunkach całkiem przyzwoity wynik. Na nocnych zjazdach radzę sobie dość dobrze, więc wkrótce doganiam szybszych na podjeździe kolegów.

Dalszą, łagodniejszą część zjazdu zboczem zwałowiska, pokonujemy już jadąc razem. Powoli wracamy do cywilizacji. Czy oby na pewno? Asfaltowa droga prowadzi pod remontowaną autostradą. Wiadukt w budowie. Nieprzejezdny dla samochodów. Rowerem da się wszystko pokonać: ograniczające przejazd łachy piachu, głębokie, coraz głębsze kałuże. Wreszcie zwały błota. Warto pokonać tę przeszkodę nie zapadając się po kolana czy kostki w nasączonej wodą mazi? Udaje się znaleźć takie miejsce. Buty lekko ubłocone ale skarpetki pozostają czyste. Kiedy tu jestem, na myśl mi przychodzą inne zawody - Nocna Masakra sprzed kilkunastu lat (2008) i niedokończony asfalt na budowanej trasie szybkiego ruchu. Tam tego mięsistego błota było zdecydowanie dużo więcej. Wkrótce na przedmieściach Gorzkowic mija kolejne 6 godzin jazdy. Do dotychczasowego wyniku dokładam kolejne 95 km.

18 godzin
sobota, godz. 1:51 - dystans - 314,5 km, czas jazdy - 16:02, postoje - 1:58, V średnia - 19,6 km/godz.
[12-18 - dystans - 95,4 km, czas jazdy - 5:41, postoje - 0:19, V średnia - 16,8 km/godz.]


W Gorzkowicach mijam zamkniętą Biedronkę. W optymistycznym wariancie to tutaj, w otwartym do godz. 23 sklepie, miałem zrobić ostatnie przed nocą zakupy. Spóźniony jestem o prawie 3 godziny. Zmęczenie, znużenie czy senność? Zatrzymuję się. Nie czekając na wyziębienie organizmu zakładam kurtkę i wyciągam butelkę z zimną kawą. Pomaga. Mogę jechać dalej.

Jadę wzdłuż Zalewu Ciechanowickiego. Rozpoznaję drogi poznane podczas objazdu tego fragmentu trasy. Z niecierpliwością oczekuję na jedną z największych atrakcji na trasie czyli "małpiego mostu" nad Pilicą. Wreszcie jest tabliczka z napisem Stobnica, a dalej Trzy Morgi. Liczyłem na to (i obawiałem się tego), że rachityczny mostek będę pokonywał nocą. Nic z tych rzeczy. Tu również jestem spóźniony. W czasie jednego z najdłuższych dni w rokt, o godzinie 4 jest już wyraźnie widno. Obawy związane z przeprawą odchodzą w niepamięć. Jest zadanie do wykonania i robię to bez zastanowienia. Lewą ręką trzymam się metalowej liny, w prawej trzymam rower. Po chwili przeszkoda jest już tylko wspomnieniem.

Małpi most (w czasie obazdu trasy)

Moim zmartwieniem jest teraz piaszczysta leśna droga na przeciwległym brzegu Pilicy. Przy odrobinie staranności w wyborze miejsca przejazdu (bliższy lub dalszy skraj drogi) ten fragment trasy udaje się pokonać niemal bezboleśnie. Teraz ślad kieruje mnie ponownie nad rzekę. Warto było. Zatrzymuję się na skraju wysokiej skarpy z malowniczym widokiem na rzeczną dolinę. To miejsce jest dla mnie bardziej interesujące od budowli napotkanych podczas przejazdu przez rozgrzane w słońcu miejscowości.

Niewierszyn. Asfaltowa droga, która podczas ultramaratonu zwykle cieszy, wczesnym rankiem po nieprzespanej nocy staje się problemem trudnym do zwalczenia. Nadchodzi poranny senny kryzys. Stojąca obok drogi wiata nie pozostawia wyboru. To zdecydowanie lepsza opcja od niekontrolowanej drzemki podczas jazdy rowerem. Oparty o rowerowy bagażnik łapę kilkanaście minut snu. Kątem oka widzę mijających mnie Miłosza i Martę. W końcówce będą wyraźnie szybsi wyprzedzając mnie na mecie o ponad 2 godziny. Jeszcze szybki posiłek i ruszam w kierunku odległego o kilka kilometrów Sulejowa. Nie ma łatwo. Jeżeli tylko jest okazja by znaleźć na trasie jakiś podjazd można być pewnym, że organizator go znalazł. Na części z nich umieszczone są tzw. premie górskie. Męczę się na nierównej leśnej dróżce osiągając jedną z nich.

Widok na Pilicę

Dalej jest już znacznie łatwiej. Tym razem Mario daruje nam wycieczkę krajoznawczą w kierunku murów Opactwa Cystersów i związanego z tym kilkukrotnego przekraczania ruchliwej drogi. Przeprawiam się kładką nad PIlicą, a później ulubionymi drewnianymi mostkami nad Luciążą. To nie "małpi most", tędy bez obaw można przejechać nie zsiadając z roweru. Przede mną drugi duży "łódzki" zbiornik wodny - Zalew Sulejowski. Zamiast, do niedawna jedynej, piaszczystej ścieżki wzdłuż jego brzegu trasa poprowadzona jest zbudowanymi w ostatnich latach dobrej jakości szutrówkami. Na zaporze spiętrzającej wody zalewu zatrzymuję się na krótki posiłek i tu mija doba od momentu kiedy rozpocząłem pokonywać Galantą Pętlę.

24 godzin
sobota, godz. 7:51 - dystans - 388,1 km, czas jazdy - 20:57, postoje - 3:03, V średnia - 18,4 km/godz.
[18-24 - dystans - 73,6 km, czas jazdy - 4:55, postoje - 1:05, V średnia - 15,8 km/godz.]


Drugą dobę rozpoczyna przyjemny i wyjątkowo szybki zjazd w kierunku Pilicy. Był zjazd, więc jest i wyjątkowo upierdliwy, krótki ale stromy podjazd. Szutrówkami mknę w kierunku kolejnej atrakcji czyli kilkuset metrowego schronu kolejowego w Jeleniu. Ta budowla bliźniacza do bardziej znanego znajdującego się w Konewce k. Spały jest dostępna o każdej porze dnia i nocy. Trasa prowadzi przez wnętrze tunelu.

Pomimo wczesnej przedpołudniowej pory, pomimo jazdy przez las robi się coraz bardziej ciepło. Przede mną znajome, długie leśne szutrowe "autostrady". Przeciwny wiatr, po nocnej przerwie, ponownie wzmaga się. Rosnący na skraju szerokich dróg las nie chroni przed słońcem. W kość daje łagodny ale ciągnący się aż po horyzont podjazd. Nawet równy szuter zdaje się utrudniać jazdę. Zgoła inaczej wyglądała jazda, wtedy gdy poznałem tę trasę. Podczas styczniowej Watahy, zmrożone przypominające asfalt podłoże nie stawiało takiego oporu.

Spalskie autostrady (fot. Piotr - Bikeorient)

Telefon od Piotrka. Gdzie jesteś? Nie działa Ci nawigacja. Sprawdzam - nadajnik mruga zielonym światełkiem. Dlaczego nie widać mojego aktualnego miejsca na mapie monitoringu. Może nie ma zasięgu. Znajomy - uczestnik i organizator imprez na orientację - czeka na mnie kilka kilometrów dalej w pobliżu najdalej na wschód wysuniętego punktu trasy. Rozmawiając dojedziemy razem do Inowłodza.

Przede mną, jak się okaże, najkrótszy ale najbardziej wymagający fragment trasy. Do położonego na wysokiej skarpie zabytkowego kościółka prowadzą strome (40%) drewniane schody. W pełnym słońcu wnoszenie ciężkiego roweru wydaje się zadaniem ponad moje siły. Kilkukrotnie zatrzymuję się żeby uspokoić oddech. Wreszcie zadanie wykonane. Czuje się osłabiony, przed oczami pojawiają się mroczki. Podobno wyglądam równie nieciekawie. Czyżby pierwsze objawy przegrzania organizmu? Przez dłuższą chwilę odpoczywam, a Piotrek robi mnóstwo zdjęć.

"Kościelne wzgórze" zdobyte (fot. Piotr - Bikeorient)


Bez komentarza (fot. Piotr - Bikeorient)


Głęboki oddech. Mogę jechać. Na początek stromy zjazd. Runda wokół ruin miejscowego zamku. Wreszcie wizyta w sklepie. Kilkanaście minut w chłodnym pomieszczeniu (kolejka do kasy) nie poprawia samopoczucia. Bez przerwy na odpoczynek, schłodzenie organizmu nie mam szans na jazdę. Leżę jak nieżywka na brzegu Pilicy, a kolega robi mi "trumienne" zdjęcie. Przez ponad pół godziny dochodzę do siebie. Rozstajemy się. Piotrek jedzie organizować punkt żywnościowy dla maruderów. Mnie do mety zostało zaledwie/aż 70 km. Przejazd ścieżką rowerową do Spały i częściowo osłoniętymi od słońca przez drzewa spalskimi szutrówkami szybko kończy się. Przeciwnikiem jest coraz większe zmęczenie potęgowane przez narastający w godzinach południowych upał. Plan, żeby dojechać do mety przed południem nie powiódł się.

Po przekroczeniu Rawki w okolicy Łochowa kończy się kolejne 6 godzin jazdy. Urobek z tego interwału czasowego nie jest imponujący.

30 godzin
sobota, godz.13:51 - dystans - 468,1 km, czas jazdy - 25:29, postoje - 4:31, V średnia - 18,4 km/godz.
[24-30 - dystans - 80,0 km, czas jazdy - 4:31, postoje - 1:18, V średnia - 17,9 km/godz.]


W słynącym z płaskich terenów województwie zaskakuje mnie kolejny podjazd i kolejna premia górska. W tym miejscu zupełnie się takiego wzniesienia nie spodziewałem. No dobrze, może podjazd nie był zbyt wymagający (wg organizatora: długość 1190 m; nachylenie średnie 2,3%, maksymalne 7,4%) ale w nogach mam 470 kilometrów i 30 godzin spędzonych na trasie.

Był podjazd, więc będzie to co lubię najbardziej, szalony zjazd. Kamienista, leśna dróżka nie jest najlepszym miejscem by napawać się prędkością. W pewnym momencie nie ograniczony hamowaniem zjazd kończy się na jednym z luźnych kamieni uderzających w bok opony. Będąc już tak blisko mety muszę zatrzymać się na wymianę dętki. Na mecie okaże się, że bez tej awarii miałem szansę wyprzedzić Radka i Sebka. Bez dalszych przygód pokonuję kilometry dzielące mnie od mety.


Statystyka:

Dystans: 507,5 km
Czas trasy: 32 godz. 42 min.
Czas jazdy: 27 godz. 48 min.
Postoje: 4 godz. 54 min.
Prędkość średnia: 18,3 km/godz.
Prędkość maks.: 43,6 km/godz.
Miejsce: 17/63


Dane z kolejnych 6 godzinnych odcinków:
0-6 - dystans - 134,0 km, czas jazdy - 5:37, postoje - 0:23, V średnia- 23,9 km/godz.
6-12 - dystans - 85 km, czas jazdy - 4:44, postoje - 1:16, V średnia - 18,0 km/godz.
12-18 - dystans - 95,4 km, czas jazdy - 5:41, postoje - 0:19, V średnia - 16,8 km/godz.
18-24 - dystans - 73,6 km, czas jazdy - 4:55, postoje - 1:05, V średnia - 15,8 km/godz.
24-30 - dystans - 80,0 km, czas jazdy - 4:31, postoje - 1:18, V średnia - 17,9 km/godz.
30-32:42 - dystans - 39,6 km, czas jazdy - 2:15, postoje - 0:27, V średnia - 17,4 km/godz.



Więcej zdjęć


trasa na RWGPS



Krzysztof Wiktorowski (wiki) nr 1
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót