.

Za szybko i za krótko

Wataha Ultra Race - Droga do Piekła

Skarżysko-Kamienna, 22-23 października 2022 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót



Po wyjątkowo długim oczekiwaniu (bo aż od styczniowej edycji zimowej Watahy), po miesiącach niepewności wreszcie nadchodzi ten dzień. Na miesiąc przed startem dostajemy potwierdzenie Wataha Ultra Race - Droga do Piekła odbędzie się w wyznaczonym terminie. Wcześniejsze przypuszczenia co do trasy sprawdzają się jedynie połowicznie. Terenem zawodów będzie województwo świętokrzyskie z bazą w Skarżysko Kamiennej (liczyłem na start z Łodzi). Dystans raczej mizerny, bo zaledwie 400 km.

Baza maratonu ma niezaprzeczalne zalety. Na miejscu można zamówić nocleg w drewnianych domkach lub przespać się w zbiorowej sali na przygotowanych dla uczestników materacach. Ognisko. Długie przedstartowe rozmowy ze znajomymi i tymi, których do tej pory nie było okazji spotkać. Przed startem warto skorzystać z serwowanego w postaci szwedzkiego stołu posiłku.


Wczesna pobudka. Śniadanie. Na starcie zbieramy się przed godziną szóstš. Jest zupełnie ciemno i tak pozostanie podczas pierwszych kilkunastu kilometrów trasy. Na prostych, ciągnących się w nieskończoność szutrówkach zwarta grupa zawodników szybko rozrywa się. Z przodu widzę rozciągający się z każdą chwilą sznur czerwonych światełek. Przede mną kolejne łagodne ale wyjątkowo długie podjazdy, które nie dają okazji na chwilę wytchnienia. Nie jest to ulubione przeze mnie ukształtowanie terenu. Obfite śniadanie będzie o sobie dawało znać jeszcze w czasie kolejnych pokonywanych kilometrów. Na podjazdach wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy.

Panujące ciemności i gruboziarniste lub wręcz kamieniste szutry na zjazdach sprawiają, że nie jestem w stanie pokonywać ich na pełnej prędkości. Na jednej z pochyłości kamory tak trzęsą rowerem, że z koszyka wypada bidon. Ponieważ to nie pierwszy zgubiony podczas maratonów bidon, tym razem zabezpieczam się mocując go trytytkami do ramy.


Po pokonaniu pierwszego odcinka trasy rozpoczyna się odcinek określony przez organizatora jako "Czyściec". Pokonanie go w wyznaczonym czasie pozwoli w końcówce maratonu ominąć trudniejszy fragment czyli tytułowe "Piekło". Nie przejmuję się stawianymi wymaganiami. Po pierwsze, realizacja ich jest poza moim zasięgiem, po drugie, mimo wszystko chciałbym Piekło odwiedzić.

[80 km] Najbardziej na północ wysunięty punkt trasy. Opuszczam wredny kamienisty teren, przejeżdżam groblą oddzielającą położone po obu jej stronach stawy i wjeżdżam na płaską, szutrową drogę. Dopiero teraz odczuwam skutki jazdy po ostrym tłuczniu. Przez chwilę toczę się na oparach powietrza w tylnym kole, wreszcie w dogodnym momencie zatrzymuję się na poboczu. Opony o cienkich bocznych ściankach po raz kolejny nie sprawdziły się. Wcześniej miałem z nimi problem podczas szutrowego maratonu Suwalskie Tropy Race.

http://wiki256.pl/str2021.html


Zabieram się za wymianę dętki. Ze zdziwieniem rejestruję kolejnych mijających mnie zawodników. Jednak to nie ja zamykałem stawkę w tych zawodach. Po blisko 15 minutach ruszam dalej. Mam nadzieję, na szybkie odrobienie strat do zawodników, którzy mnie w tym czasie wyprzedzili. Okazuje się, że wcale to nie jest takie oczywiste. Musiałbym jechać znacznie szybciej niż do tej pory.

Szutrowe drogi przeplatają się z długimi odcinkami asfaltów. Czy ja na pewno zapisałem się na właściwe zawody? Odnoszę nieodparte wrażenie, że przez pomyłkę trafiłem na jakiś maraton szosowy. Dla ścisłości trafiają się też gorsze, piaszczyste odcinki leśnych dróg. Tylko dlaczego są tak krótkie i jest ich tak mało?

Świętokrzyskie to nie jest teren obfitujący w lokalne sklepiki. Mogłem się o tym przekonać kilka lat temu pokonując prowadzący przez te tereny Piekielny Szlak pieszy. Mijam kolejnych zawodników żebrzących w mijanych gospodarstwach o odrobinę wody do wyschniętych bidonów.

Od organizatora nadchodzi oficjalne powiadomienie: Jedziesz do piekła. Czekamy na mecie.

Kolejne odcinki wyjątkowo nudnej szutrowo-asfaltowej trasy. Przede mną Chęciny. Minęła godz. 17 i powoli zaczynają zapadać ciemności. Dorobek dotychczasowej jazdy to:

Dystans: 228 km
Czas trasy 11:17
Czas jazdy: 10:59
Czas postoi: 0:18
Prędkość śr.:20,7


Chęciny to jedna z większych miejscowości na dzisiejszej trasie. To prawdopodobnie też ostatnia szansa na uzupełnienie zapasów przed nadchodzącą nocą. Jest w czym wybiera, obok małych sklepików tuż obok trasy są też sklepy potentatów: Dino i Biedronka. Moje rozważania: gdzie się zatrzymać przerywa widok hydrantu. Tankuje oba bidony do pełna i mogę jechać nie zatrzymując się dzisiaj przed żadnym z mijanych sklepów.

Wraz z nadchodzącymi ciemnościami pojawia się mżawka przechodząca w nieco bardziej obfite opady. Zatrzymuję się na obrzeżach miejscowości by wstępnie zabezpieczyć się przed deszczem. Pod napotkaną kilka kilometrów dalej wiatą uzupełniam wyposażenie i spożywam bardziej treściwy (wykraczający poza słodycze i banany) posiłek.

Wjeżdżam w bardziej zurbanizowane tereny otaczające stolicę regionu - Kielce. Z jednej strony szerokie przelotowe arterie, z drugiej kiepsko przejezdne w nocy i często piaszczyste piesze szlaki turystyczne prowadzące przez otaczające miasto od południa wzniesienia. Na kilku odcinkach zsiadam i pcham rower.

[250 km] Opady to wzmagają się to przechodzą w ledwo zauważalną mżawkę. W oko wpada duża drewniana wiata (być może MOR na trasie Green Velo). Kusi szeroki drewniany stół. Zniechęca jedynie awaryjne wyposażenie noclegowe. Bivi z foli NRC zapewni dostateczny komfort cieplny ale nie zapewni komfortu wypoczynku. Jutro i tak musiałbym pokonać brakujące do mety ponad 150 km. Nie ma, że boli, nie ma, że jest mokro. Trzeba jechać dalej. Może opady zanikną.


[308 km - godz.23] Po ominięciu stolicy regionu, teren zdecydowanie wypłaszcza się. Mimo tego zmęczenie i panujące ciemności nie ułatwiają szybkiej jazdy. Mijam kolejne uśpione wioski. Jadę całkowicie pustymi o tej porze lokalnymi drogami. Asfalty nieustannie przeplatają się z leśnymi drogami. Na skraju jednej z wiosek ślad ostro skręca nakazując opuszczenie asfaltowej drogi i cywilizowanych terenów. Z boku drogi widzę tylko porośnięte roślinnością nieużytki. Gdzie jest właściwa droga? Jadę kilkadziesiąt metrów do przodu, cofam się. Poszukiwania pozostają bez skutku.

Ślad widoczny w GPS nie zgadza się z rzeczywistością i kieruje tam gdzie drogi ani śladów moich poprzedników nie ma. Nie widzę sensownego wyjścia. Przedzieram się przez zmoczoną deszczem roślinność. Gdzieś z boku narasta szum. Wkrótce dalszy marsz uniemożliwia nieoczekiwana przeszkoda. Zatrzymuję się nad szeroką rzeką. Po chwili namysłu ruszam brzegiem w kierunku skąd dochodzą odgłosy. Być może tam znajdę most. Mostu nie ma. Jest za to gruntowa droga doprowadzająca do brodu przez rzekę. To tą droga powinienem dojechać w to miejsce.

Środek nocy, nieprzeniknione przy panującej deszczowej pogodzie ciemności, szeroki na 3-4 metry bród o nieznanym podłożu i niezbadanej głębokości. Gonitwa myśli i przychodzące do głowy różne sposoby pokonania przeszkody. Zdjąć buty i przejść na drugi brzeg, przejść przez rzekę nie zdejmując butów, a może pokonać przeszkodę jadąc rowerem. Z niechęcią odrzucam dwa pierwsze sposoby. Trzeci? Przypominają mi się zapewnienie Mateusza wypowiedziane podczas czy fo podczas odprawy czy rozmów nad ogniskiem. Bród przez Czarną można - podobno bez problemu - pokonać jadąc rowerem. Zapewnienia organizatora to jedno, rzeczywistość to drugie. W przypadku niepowodzenia to ja przez 100 km będę jechał w mokrych ciuchach. No i gdzie jest fotograf, któryby tak jak podczas maratonu Warta800 uwiecznił na zdjęciach moją (nie)udaną próbę?

Obawy jakie towarzyszą mi przy przeprawie przez Czarną nie opiszą żadne słowa. Z duszą na ramieniu ruszam w widoczną przede mną ciemną toń. Jest płytko, jest twardo i po chwili jestem już na drugim brzegu. Uff!!! Emocje opadają. Właśnie przeszedłem przez swoje piekło. Ze spokojem podchodzę do dalszej części trasy. Dzisiaj już nic nie jest mnie w stanie zaskoczyć. Czekające na mnie "Piekło" to przy tym po prostu Pikuś.

Z uporem maniaka podążam do przodu. Odliczam każde kolejne dziesiątki kilometrów dzielących mnie od mety. 80, 70, 60 ... Nadchodzi to czego miałem nadzieję uniknąć - poranny kryzys senny. Ratuję się zabraną na trasę kawą. Pomaga ale na krótko. Na przemian jadę lub (uprzedzając ewentualny upadek) zsiadam i prowadzę rower.

Z tyłu słyszę głos nadjeżdżającego zawodniku. Krzychu dawaj!. Głos przypominający mi, no właśnie ale kogo. Mija mnie Ojciec Dyrektor wszelkich terenowych maratonów czyli Leszek Pachulski. Wystartował kilka godzin po oficjalnym rozpoczęciu imprezy. Mam wrażenie że wspólna jazda i rozmowa pozwoliła, bezpowrotnie odegnać nękający mnie kryzys.

Jestem obudzon, więc nie chcąc go spowalniać odprawiam szybciej jadącego zawodnika. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów ponownie pokonam samotnie. Jest dobrze ale tylko do czasu. Najgorsze przychodzi na długim szutrowym zjeździe w dolinę. Tu nie ma najmniejszych szans by znaleźć jakiekolwiek miejsce suche nawet na króciutką drzemkę. Na przemian - dopóki się da - jadę (zwykle kilkaset metrów) lub prowadzę rower (kilkadziesiąt metrów). Na poniższym śladzie trasy doskonale widać te interwały.


Wreszcie jestem na dole. Rozpoczyna się odcinek specjalny. Powoli pnę się w górę. Jadę prowadzącą w górę niewyraźną ścieżką. Taka trasa skutecznie odgania senne zjawy. Powoli rozwidnia się. Jadę szeroką szutrówką poprowadzoną grzbietem wzniesienia. Czy tak ma wyglądać "droga przez piekło"? W pamięci mam inne bardziej piekielne trasy. Chociażby pokonywane w temp. 30-35 st.C piaszczyste nadwarciańskie odcinki maratonu Warta800. Równie godna polecenia Carpatia Divide to zupełnie inna liga i inna skala trudnoœci.

Skoro jestem na szczycie wzniesienia to czeka mnie jeszcze zjazd do bazy. Krótki odcinek trasy, który można by nazwać piekielnym. Głębokie koleiny, pozostawione przez ciężki leśny sprzęt podczas prowadzonej kilka/kilkanaście lat temu wycinki. Teraz droga dodatkowo poprzegradzana jest powalonymi drzewami. Prowadząc rower omijam nieprzejezdne odcinki. Takie przeszkody nie są zaskoczeniem dla zawodników startujących podczas imprez na orientację. Dużo gorzej było również kilka lat temu podczas pokonywania najbardziej na wschód wysuniętej części Piekielnego Szlaku.


Piekło

Zjeżdżam na dół i już bez żadnych przeszkód docieram do bazy. Przejechanie 411 km zajmuje mi 25 godzin i 40 minut. Czas ten pozwala na zajęcie 17 miejsca na 33 startujących.

Najkrótszym podsumowaniem Drogi do Piekła jakie nasuwają mi się już na trasie to za krótko i za szybko. Trudno poważnie traktować ultramaraton, który najszybszy zawodnik pokonuje w czasie 15 i pół godziny. Nie umniejszając osiągnięcia zwycięzcy można przypuszczać, że Radek lub Zbyszek byliby w stanie ten czas jeszcze bardziej wyżyłować.

Do niezaprzeczalnych zalet organizowanych przez Watahę imprez należy zaliczyć nietypowy (poza sezonem) termin oraz wyjątkowo przyjazna uczestnikom baza zawodów. Wśród wad zakrawających na lekceważenie zawodników terminy podawania informacji. Ostateczny ślad trasy opublikowany został dopiero w przeddzień wyjazdu na zawody. Link do monitoringu jeszcze później bo w przeddzień startu.

Z żalem odkładam imprezy Watahy "na półkę". Znajdzie się tam w doborowym towarzystwie, m.in.: orientacyjnego Harpagana, Szosowego BBTouru czy terenowej Wisły1200. Być może kiedyś do niej wrócę. Pomarzyć można. Przecież tereny są wprost stworzone by poprowadzić tędy "Drogę PRZEZ piekło". W nadchodzącym sezonie poszukam dłuższych i bardziej wymagających imprez.

Mimo wszystko, trasy Watahy gorąco polecam zawodnikom, którzy lubią by było Lekko, Łatwo i Przyjemnie.

Statystyki:

Dystans: 411 km
Czas trasy: 25 godz. 4+0 min.
Czas jazdy: 23 godz. 30 min.
Czas postoi: 2 godz. 10 min.
Prędkość śr.: 20,3 km/godz.
Prędkość max.: 40,0 km/godz.
Miejsce 17/33


Inne zdjęcia

trasa na RWGPS



Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 103
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót