.

Testowanie trasy

Baltic Bike Challenge

Świnoujście-Krynica Morska, 8-10 maja 2021 r.

(relacja)

relacje z innych imprez


powrót



Sezon 2021 rozpoczyna się od nerwowej próby zapisania się na rajdy organizowane przez Leszka Pachulskiego, który rozkręcił modę na ultramaratony terenowe. Moim celem były Pomorska500 i Wschód 2021. Udaje mi się dostać na listę startową tylko drugiej z nich. Jest popyt będzie i podaż. Wkrótce lista imprez ultra rozszerza się do ponad 20 pozycji. Na coś trzeba się zdecydować. Wybór pada na Baltic Bike Challenge, imprezę bliźniaczą do poprowadzonej nieco dalej od wybrzeża Pomorskiej 500. Majowy termin również nie jest tu bez znaczenia.

Perturbacje związane z pandemią, ograniczenia, odwoływanie kolejnych wiosennych imprez. Wreszcie jest decyzja - maraton odbędzie się w ograniczonej formule. Start czy rezygnacja ze startu? Nie jestem gotowy na poszukiwania przedstartowego noclegu, nie jestem pewien możliwości dojazdu pociągiem. Przystaję na propozycję organizatora przeniesienia opłaty startowej na przyszły rok.

Niby na tym powinna się skończyć sprawa. Nie kończy się. Po kilku dniach nabieram chęci by jednak trasę BBC pokonać teraz. Mogę to przecież zrobić bez noclegu przed startem. Plan jest taki, że dojeżdżam pociągiem do Świnoujścia i od razu ruszam na trasę. Po godzinie 18 jestem na stacji docelowej. Po kilkudziesięciu minutach udaje mi się odnaleźć ukrytą gdzieś za terenami przemysłowo-portowymi latarnię morską. Trudny dojazd i ponure otoczenie sprawia, że widok niby najwyższej polskiej latarni nie powala swoim widokiem. Po zredukowanej do minimum przerwy na startową fotkę mogę wsiadać na rower. Trzeba maksymalnie wykorzystać czas dzielący mnie od zmierzchu.


Czas start [0 km]

18:27 - Czas. Start. Chociaż startuję kilkanaście godzin po pierwszych zawodnikach mam nadzieję, że przed dotarciem do mety, wielu z nich uda mi się wyprzedzić. Ruszam pilnując wgranej do Garmina linii. Dodatkowym ułatwieniem i drogowskazem są znaki szlaku EuroVelo10. Muszę jednak pamiętać, że trasa BBC w wielu miejscach odbiega od tego międzynarodowego szlaku. Droga przez las. W wielu miejscach widać ślady ponad 100 bikerów, którzy na trasę ruszyli przede mną.

Mijam Międzyzdroje i zapuszczam się na obszar Wolińskiego Parku Narodowego. Tu czeka mnie jedyny w tej części trasy podjazd. Nie ma szału, nogi wypoczęte, nachylenie niewielkie. Po chwili wznoszę się na nieosiągalną w najbliższym czasie wysokość 70 m. n.p.m. Przez wiele kolejnych godzin i kilkaset kilometrów będzie do znudzenia płasko, a wysokościomierz rzadko przekroczy jednocyfrową wartość.

Asfalty, szutry, leśne drogi. Na tym etapie maratonu tylko raz zatrzymuje mnie gruba warstwa piachu. Trasa zmienia kierunek w najmniej oczekiwanym momencie. Trzeba zachować maksymalną koncentrację i śledzić wskazania GPS-u. Przyjemna asfaltowa droga. Tabliczka Wisełka. Wisełka jest jedną z nielicznych miejscowości, którą znam i na pewno nie powinienem się tu znaleźć. Odwrót i kilkaset metrów powrotu na właściwą trasę. Zwykle udaje się wykryć omyłkę znacznie szybciej.


[55 km]

Mijam jakieś nadmorskie wioski. Przez chwilę zatrzymuję się, by po raz pierwszy spojrzeć na widoczne poniżej morze. Mijam rezerwat przyrody chroniący nadmorski klif w Łukęcinie. Wkrótce drogę przez las przegradza metalowa siatka. Nie ma prowadzącej dalej drogi, zniknął rosnący tu jeszcze nie tak dawno las. W oddali widać gigantyczny koszmarek architektoniczny - Hotel Gołębiewski w budowie. Robię fotkę kolosa tuż przed zapadnięciem ciemności. Jeszcze niedawno współczułem znajdującym się w trudnej sytuacji hotelarzom. Teraz nie byłbym zmartwiony gdyby pan G. splajtował, a budowla nie została ukończona. Jadąc przez kolejne wioski zobaczę "bardziej kameralne" wieżowce budowane nad brzegiem morza. Chyba jestem mało tolerancyjny w stosunku do lubiących wypoczywać inaczej.


Pobierowo [57 km]

Spoglądam na kilometrową rozpiskę zawierającą nazwy niektórych z mijanych miejscowości. Znajdujące się w odległości nie większej od 20 km punkty ułatwiają bezstresowe pokonywanie ultradługiej trasy. W ten sposób nie jadę do mety znajdującej się w Krynicy Morskiej a jedynie do odległego zaledwie o kilkanaście kilometrów Trzęsacza. Później do do Niechorza, Pogorzelicy i tak aż do mety.

Promenada w Trzęsaczu prowadzi prosto na skraj morza do największej atrakcji w tej miejscowości. Taras widokowy pozwala od strony morza obejrzeć najbardziej znany symbol upadku polskiego kościoła. Z dawnego XV wiecznego kościółka pozostała pojedyncza ściana. Olbrzymie środki idą na to by ochronić kościół przed ostatecznym upadkiem.


Trzęsacz [66 km]

Nie jestem stałym (a nawet okazjonalnym) bywalcem nadmorskich kurortów ale wyobrażam sobie, że we wczesnych godzinach wieczornych (jest 22-23) powinny tętnić życiem. Nic z tych rzeczy. Wybetonowane promenady niemal świecą pustkami. Od czasu do czasu pojawi się jakaś rodzinka z dziećmi czy grupa młodzieży. Nie muszę zwalniać, a przeszkody omijam szerokim łukiem. Nie wyobrażam sobie lawirowania w tłumie wczasowiczów, a tak może się zdarzyć podczas przyszłorocznej edycji maratonu.

Od żony dowiaduję się co dzieje się późnym wieczorem na trasie: pierwszy zawodnik jest już we Władysławowie (ok.370 km), ostatni zawodnik nocuje niedaleko, bo w Kołobrzegu (120 km). O nielicznych biorących udział w maratonie znajomych (Łukasz i Kasia Hedko) dowiaduję się, że nocują w Ustce (240km), a może to była Łeba.


Mrzeżyno - port [91 km]

W środku nocy robię pętelkę na punkcie widokowym Pogorzelica-Mrzeżyno. Niewiele widać ale można posłuchać szumu morza. Nic tu po mnie, z miejsca odpoczynku jeszcze nie zamierzam korzystać. Koło północy wjeżdżam do Kołobrzegu. To miasto z doskonałą infrastrukturą rowerową. Wszędzie prowadzą ścieżki rowerowe. Szeroka pieszo-rowerowa oświetlona nawet w nocy promenada wyprowadza mnie daleko poza miasto. Dalej beton zastępuje równiutka szutrowa droga. Kolejne miejscowości, kolejne promenady, szutry i asfaltowe drogi. Co ja tutaj robię? Nie tak to sobie wyobrażałem. Jadąc zastanawiam się czy chcę wrócić na tak łatwą trasę za rok.

Nie wiem, że najlepsze dopiero przede mną. Mijam kolejną miejscowość. Studiując przed startem trasę zauważyłem, że za chwilę zjadę na plażę. Jest godzina 2:07 od startu spod latarni w Świnoujściu minęło 7h 40 min. W ciągu 7h 29 min. (czas postoju to 11 minut) pokonałem 165 km ze średnią 22,0 km/godz.

Plaża to dla mnie terra incognita. Nigdy nie próbowałem w takim miejscu jechać rowerem. Po pierwszych kilkunastu metrach rezygnuję. Już wiem - tędy nie uda mi się przejechać rowerem. Czeka na mnie, niekończący się spacerek i prowadzenie roweru. Prowadzenie roweru to za dużo powiedziane. Przez większą część pokonywania plaży pcham lub ciągnę rower po osypującym się piasku.

Dopiero znacznie później spotkam zawodników, którzy odcinek plaży pokonali rowerem i dowiem się jak można to zrobić. Trzeba jechać skrajem wody i mokrego piachu. Niejednokrotnie po prostu po wodzie. Bardzo pomocne są grube opony oraz stosunkowo niska waga delikwenta. Ja żadnego z tych warunków nie spełniam. Jazda plażą nie jest prosta i bezpieczna. Jeden ze spotkanych zawodników zakopał się w mokrym piasku i wylądował razem z telefonem w wodzie. Teraz mógł liczyć tylko na nawigację współtowarzyszy.

Pomimo, że nie spotykam żadnego ze startujących wcześniej zawodników na plaży nie jestem sam. Idąc skrajem plaży widzę przed sobą lisa. Oślepiony silnym światłem czołówki stoi jak zahipnotyzowany i daje się podejść zupełnie blisko. Wygląda jakby pozował do zdjęcia. Na szybkie wyciągnięcie z sakwy aparatu nie mam jednak szans. Lisów musi tu być więcej. Ślady małych łapek widzę na mokrym piasku przez cały czas. Jadąc przez lasy niejednokrotnie spotykam leniwie przebiegające przez drogę sarny. Jedną stojącą na poboczu mijam w odległości 2 metrów. Nie robi to na niej żadnego wrażenia albo wrażenie jest tak duże, że nie może się ruszyć z miejsca.

Wszystko co złe (lub dobre) kiedyś musi się skończyć. Widoczna na ekranie Garmina linia odbija od morza. Jeszcze kilkaset metrów i być może będę mógł wsiąść na rower. Opuszczam plażę, jadę wąską ścieżką, przedzieram się przez krzaki (uff! tuż obok była droga, której nie zauważyłem). Zastanawiam się co czeka mnie kiedy dotrę na stały ląd. Piaszczystej drogi ciąg dalszy, bardziej twarda ścieżka, o szutrowej drodze nawet nie marzę. Szok. Wychodzę na najprawdziwszy przyzwoitej jakości asfalt. Pokonanie prawie 6 km plaży (5,9km) zajmuje mi ponad godzinę (1h 20min) co oznacza, że pchałem rower z szaloną prędkością 4,7 km/godz. Średnia dotychczas pokonanej trasy spada z 22.0 do 19,2 km/godz. Rozważania o tym, że trasa jest zbyt łatwa przestały być aktualne, a organizatorzy chyba nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.


J.Kopań - kanał od strony jeziora [193 km]


J.Kopań - kanał od strony morza [193 km]

Kilka kilometrów otaczającego drogę lasu i pojawia się cywilizacja. Na początek miejscowość Dąbki. Kolejne miejscowości, asfaltowe drogi, uliczki i ścieżki. Nic tylko jechać. No to jadę. Zastanawiam się kiedy nadejdzie poranny senny kryzys. Czy będę musiał zatrzymać się i na kilka chwil zdrzemnąć oparty o rower? Może wystarczy zabrana ze sobą na taką okoliczność kawa. Kryzys nie nadchodzi. Jadę dalej nie zatrzymując się.

12 godzin od startu:
godz.11:30 - 228,7 km, czas jazdy 11h 30min., czas postojów 30min., średnia 19,9 km/godz.

Przy bezchmurnym niebie na długo przed wschodem słońca rozjaśnia się. Za chwilę będę mógł zrobić pierwsze zdjęcia. Jadę opustoszałymi wiejskimi uliczkami, promenadami napotkanych kurortów. Tylko mewy buszują wyciągając z koszy śmieci w poszukiwaniu jedzenia. Pierwszych ludzi zobaczę dopiero w Ustce ale przecież dochodzi dopiero godzina 7. Tu mijam też pierwszego z uczestników BBC. W ciągu kolejnych kilku godzin wyprzedzę ponad 20 osób.


Jarosławiec i mewy złodziejki [203 km]


Jezioro Wicko [208 km]


Ustka [238 km]

Za Ustką szybko kończą się asfalty i dobre szutrowe drogi. Na początek gruntowa droga na istniejącej tu kiedyś linii kolejowej. Ubite nierówne klepisko. Trochę trzęsie ale jeszcze nie jest źle. Później czekają na mnie drogi i bezdroża Słowińskiego Parku Narodowego. Na dłuższy czas muszę pożegnać się z myślami o jeździe asfaltową czy szutrową drogą. We znaki daje się jazda drogą między łąkami po wąskich, nierówno położonych betonowych płytach. Sytuacji nie poprawia fakt, że w drugiej ręce trzymam telefon i zdaję raport o postępach w jeździe dla małżonki.

Początkowo nazwa miejscowości Kluki nie wzbudza we mnie jakichkolwiek niemiłych skojarzeń. Kiedy skręcam z gruntowej drogi w kierunku łąk nieoczekiwanie wraca mi pamięć. Słynne bagna w Klukach fragment szlaku Euro Velo 10 przez wielu odradzany do jazdy rowerem. Powoli zbliżam się do jadącej przede mną trójki. Na zmianę jadę miękką lekko podmokłą łąką i pokonują słabo przystosowane do jazdy rowerem kładki.

Kiedy jeden z jadących przede mną rowerzystów zatrzymuje się pośrodku niewielkiej kałuży wyprzedzam nie radzących sobie z napotkaymi trudnościami bikerów. Odrobina techniki wystarcza by pokonać błotnistą ścieżkę. Nieco trudniejsze są strome zjazdy z wysokich drewnianych pomostów. Mam wrażenie, że za chwilę koło ugrzęźnie w błocie a jak sam polecę do przodu. Robię to jak najbardziej ostrożnie, hamując niemal do zera.

Na przedostatnią kładkę próbuję wskoczyć nieco z boku. Koło traci przyczepność, a ja niewątpliwie w efektowny sposób przewracam się na bok. Leżąc czuję zapach ledwie odrastających znad ziemi pokrzyw. Mam szczęście w tym miejscu jest dostatecznie miękko, a jednocześnie dostatecznie sucho by nie utytłać się w błoci. Nie chciałbym podobnego upadku zaliczyć na asfaltowej drodze.

Spoglądając do tyłu nie widzę już wyminiętych zawodników. Albo zatrzymali się, albo nie radzą sobie z nieco technicznym odcinkiem trasy. Dalszy fragment drogi przez łąki jest już dużo łatwiej przejezdny. Rozmawiając z organizatorem dowiaduję się, że oszczędził nam wariantu wymagającego brodzenia w błocie i wodzie. Słyszałem trochę narzekań. Mnie ten fragment trasy bardzo podobał się.

Pomimo opuszczenia łąk, drogi niewiele się poprawiają. Jadę chyba nigdy nie równaną drogą przez wioski na skraju (a może na terenie) Słowińskiego Parku. Moją uwagę zwraca wioska Zgierz. To druga miejscowość o tej nazwie. Do podłódzkiego Zgierza mam zaledwie 15-20 km. Żeby tutaj dojechać musiałem pokonać prawie 300 km. Fotkę robię już w tej bardziej cywilizowanej "asfaltowej" części miejscowości.


[288 km]

W Łebie zatrzymuję się i uzupełniam mocno nadszarpnięte zapasy napojów. Litr żurawinowego nektaru tankuję na miejscu. Woda uzupełnia bidony. Wjeżdżam na, sądząc z pozostawionych śladów, często używaną ścieżkę rowerową wzdłuż jeziora Sarbsko. Korzenie, omijanie powalonych a nie usuniętych drzew, zakręty i jedynie niewielkie, nie utrudniające jazdy pokłady piasku. Czuję, że tylne koło niebezpiecznie ugina się. Nie chcąc ryzykować awarii najbardziej nierówne, korzeniaste fragmenty pokonuję stojąc. Po dziesiątkach kilometrów pokonanych na prostych szutrowo-asfaltowych ścieżkach to miłe uatrakcyjnienie trasy. Mijam położoną na piaszczystym wzgórzu latarnię Stillo. Wdrapywałem się na to wzgórze podczas jakiegoś rajdu na orientację.

Były Dąbki są Dębki. Kilka razy zatrzymuję się, żeby dopompować tylną oponę. W nieskończoność nie można tego powtarzać, tym bardziej, że interwały robią się coraz krótsze. Nie ma co odwlekać. Przez dłuższy czas rozglądam się, za jakimś przyjaznym miejscem z ławeczką. Miejscowość Ostrowie zapyziałe ródełko Przypomnienia. Nieodnawiane miejsce przy wiejskiej drodze, które czasy świetności ma już dawno za sobą. Ławeczka jest jeszcze całkowicie solidna. Czystej wody do picia się tu nie dostanie ale ta wypływająca ze zbocza przyda się, żeby opłukać ręce. Naprawa i posiłek zajmuje mi ponad pół godziny. Tak długiego postoju to jeszcze nie miałem.

Wreszcie jest. Czujna jazda wzdłuż ruchliwych uliczek Władysławowa. Niezbyt czujna. Nie zauważam półwyspu helskiego, a właściwie skrętu śladu w jego kierunku. Po stromym podjeździe zatrzymuję się na uliczkach Swarzewa. Szukam rozgałęzienia śladu na ten prowadzący w kierunku półwyspu i ten prowadzący na dalszą trasę. No tak, minąłem to rozgałęzienie 5 kilometrów wcześniej. Czeka mnie przykry powrót. Czyżbym był już zmęczony i niezbyt uważny?


Hel w całości zaliczony [420 km]

Hel. Przede mną uciążliwa i nużąca walka z terenem i kaprysami pogody. Półwysep skierowany jest w kierunku południowo-wschodnim, a to oznacza, że jadąc ścieżką wzdłuż wewnętrznego wybrzeża napotykam na silny niesprzyjający wiatr. Jadąc z powrotem nie będę mógł tego sprzyjającego wtedy wiatru w pełni wykorzystać, bo trasa powrotna w dużym stopniu prowadzi lasem wzdłuż zewnętrznego brzegu. Utrudnieniem będzie sypki piach nanoszony przez letników dróżkami prowadzącymi z plaży. Co kilkaset metrów muszę taką piaskownicę pokonać najczęściej zsiadając z roweru. Dla porządku odnotujmy przejazd przez Hel statystycznie (75,6 km, czas 4h 30min, postoje 12 min. Średnia 17,7 km/godz.). Kiedy wjeżdżam na półwysep w okolicy Chałup mija 1 doba jazdy.

24 godziny od startu:
423,0 km, czas jazdy 22h 06min, postoje 1h54min., średnia 19,2 km/godz.

Ponownie "wdrapuję" się na skarpę na której znajduje się główna część Swarzewa. Dzień powoli kończy się. Nie czuję senności a jedynie nieco znużenia jazdą. Rozsądek nakazuje by szybko rozejrzeć się za jakimkolwiek miejscem do spania. Mijany na półwyspie las odrzuciłem ze względu na plagę kleszczy które nie są moimi ulubionymi "zwierzątkami". Borelioza również przeraża mnie bardziej od covidu. Władysławowo, drzemka pod jakąś wiatą w mieście również nie byłaby najlepszym rozwiązaniem. Skręcam w poznaną nie wiadomo kiedy ścieżkę rowerową na torach kolejowych. W pierwszej z mijanych rowerowych wiat siedzą tubylcy. Druga w miejscowości Łebcz jeszcze jest pusta. Co więcej - ja już w tej wiacie kiedyś spałem. Od opuszczenia Świnoujścia minęło 26h 40min., pokonałem w tym czasie 467 km, a odpoczywałem nieco ponad 2 godziny (2h 04min), średnia spadła do 18,9 km/godz.



Mój hotel [467 km]

Lepszego miejsca dzisiaj nie znajdę. Kolacja. Mocowanie roweru przy pomocy targanego nie wiadomo po co ciężkiego U-locka. Ten sposób zabezpieczenia nowego roweru zapewni mi komfort podczas snu. Kolacja. Rozkładanie śpiwora, polarowa bluza podłożona pod biodra zastąpi materac. Buty przykryte ciuchami to będzie moja poduszka. Budzika nie muszę nastawiać. We właściwym czasie obudzę się sam.



[470 km]

Wstaję przed wschodem słońca. Pakowanie. Śniadanie. Kilka minut przed godz. 5 opuszczam mój ekskluzywny hotel. Miejsce w którym spędziłem prawie 8 godzin (7:42). Na odległym o kilkaset metrów przystanku rowerowym inny uczestnik BBC szykuje się do wyjazdu. Powoli oddalam się od płaskiego wybrzeża. Szału nie ma ale tu już przestalo być płasko. To niewielki zaledwie przedsmak tego co czeka mnie za Wejherowem.


[474 km]

Uliczki miasteczka pokonuję wspolnie ze spontanicznie zebraną kilkuosobową grupką bikerów. Oni planują postój na stacji Orlenu. Ja takie obiekty i inne stacje paliw omijam z daleka i chętniej skorzystał bym z oferty jakiegoś sklepu. Ponieważ nic się nie trafia. Odkładam zakupy na później. Rozstajemy się.

Mijam ostatnie zabudowania. Przede mną najtrudniejszy odcinek trasy. Zaczyna się od asfaltowego podjazdu, później gdy asfaltowe drogi się skończą będzie już tylko gorzej. Zdobywam kolejne wzniesienia. Probuję ambitnie wszędzie wjechać, poźniej podchodzę do tego bardizej racjonalnie i częściej na podjazdach schodzę z roweru. Męczę się niesamowicie. Nie tylko w nogach czuję trudy pierwszej doby jazdy. Może pierwszej doby trochę przesadziłem?

Odliczam kolejne zaznaczone na rozpisce wzniesienia. Podjazdy przerywane są zjazdami i mijaniem peryferyjnych dzielnic Trójmiasta: Chylonia, Karwina, Oliwa itp. Jazda ulicami miasta nie jest wcale miłym przerywnikiem. Pozwala jednak uzupełnić uszczuplone zapasy. Widok mijających mnie zawodników nie podnosi morale. Zatrzymuję się przy miejscu odpoczynku z widokiem na widoczne w dole między drzewami jezioro Otomino. Na ten moment czekałem z utęsknieniem. Tu wzniesienia TPK kończą się. Przede mną dotarł tu Krzysiek Lipczyński z którym na terenie TPK mijaliśmy się wielokrotnie. Posiłek, rozmowa i chwila odpoczynku. Statystyka przejazdu przez TPK nie wygląda imponująco. Wejcherowo-Otomino 72 km, czas 6h 57min, postoje 1h 25min., średnia 13,0 km/godz.

NIe mogę uwierzyć, że to koniec mordęgi - "górskiej" mordęgi. Dalej będzie już tylko płasko. Mimo wszystko daleki jestem od euforii. Silny przeciwny wiatr może być kolejnym groźnym przeciwnikiem. Dopóki jadę przez wioski i drogi obrośnięte drzewami nie jest nawet tak źle. Wiatr nie ma szans by nabrać swej mocy. Koszmarny jest bezludny i bezdrzewny teren łąk za Pruszczem Gdańskim. Wyłożona płytami droga wzdłuż kanału rzeki Kłodawy. Ten zaledwie kilkukilometrowy (5,5 km) odcinek wyjątkowo mocno daje się we znaki.

Wyczerpany walką z wiatrem zatrzymuję się na kilkunastominutową drzemkę. Chwila odpoczynku pomaga na dalszą walkę z wiatrem. Cel jest oczywisty, w dobrym stanie dotrzeć nad Wisłę. Tu zmienię się kierunek jazdy i koszmar skończy się.

Kiedy jadę wałami nad rzeką i dalej w kierunku morza wiatr jest moim sprzymierzeńcem. Szybko docieram nad morze w okolicy Mikoszewa. Nieco dalej w Stegnach mija 2 doba jazdy. Osiągnięcia drugiej doby jazdy są niezwykle skromne. Pokonane zaledwie 221 km, czas jazdy 13h 54min., średnia 15,9 km/godz..

48 godzin od startu
644,2 km, czas jazdy 36h 00min., postoje 12h 00min., średnia 17,9 km/godz.

W Kątach Rybackich zatrzymuję się przed jedynym czynnym tu (i ostatnim na trasie)sklepem. Tradycyjnie pochłaniach litr nektaru (tym razem ulubionego z czarnej porzeczki). Robie jakieś zakupy na ewentualny posilek ale na to przyjdzie czas dopiero na mecie. Ostatnie 50 km pojadę na rezerwach jakie ma jeszcze moj organizm (dziwię się, że jeszcze jakieś zostały).


Był las, będzie kanał [43 km do mety]

Tu czyli w Kątach rozpoczynam jazdę wzdłuż Mierzei Wiślanej. Przerwany i zmieniony przebieg szlaku turystycznego oznacza, że zbliżam się do słynnego przekopu. Widoczny od strony asfatowej drogi bałagan nie robi dobrego wrażenia. Wracam do lasu i na pólnocny skraj mierzei. Prowadzi tędy wyłożona kostką fantastycznie równa ścieżka rowerowa. Dalej równie dobre szutry. Jestem w tym miejscu w odpowiednim czasie i przy odpowiedniej pogodzie. Towarzyszy mi malowniczy zachód słońca. Pochylam się nad kierownicą i mocniej przyciskam pedały. Dobrze byłoby wykorzystać ostatnie chwile dnia by dotrzeć do celu.

Mierzeja [25-30 km do mety]

Planować to sobie można. Do wschodniego skraju polskiej części mierzei docieram już po zmroku. Marzyłem o zrobieniu fotki obok słupka granicznego ale dostępna dla turystów część przegrodzona jest zwykłą metalową siatką i zwykłym szlabanem. Jest jeszcze tablica z informacjami dla turystów ale to nie jest najlepszy czas by zapoznać się z jego treścią.

Szutry którymi dotarlem do granicy skończyły się a ja będę wracał jakąś nieużywaną, parszywą drogą przez las. Walcząc z zapięciem znajdującej się pod ramą torby pozwalam wyminąć się Krzyśkowi i kilku innym bikerom którzy w międzyczasie nadjechali. Opuszczam las. Powrót do Krynicy Morskiej, obrzeżami której jechałem wzdłuż morza pokonam już główną asfaltową drogą. Wygląda na to, że mój przyjazd (niewidoczny na monitoringu) został zaanonsowany organiatorom przez poprzedników bo zostałem przywitany jak pelnoprawny uczestnik maratonu. Wg wskazań GPS, wzbogaconą (przez pomyłki) do ponad 700 km trasę, pokonałem w czasie 52 godzin i kilkudziesięciu sekund. Zaledwie 11 startujących zawodników zrobiło to w lepszym czasie.

Dystans 702 km,
czas trasy 52:00:40,
czas jazdy 39:40,
postoje 12:20,
prędkość śr 17,7 km/godz.,
prędkość max. 50 km/godz.


Ponieważ na mecie otrzymuję od organizatorów drobne upominki, powinienem trasę elegancko podsumować. Jesteście wielcy. Trasa była lekka, łatwa i przyjemna. Była również bardzo atrakcyjna. No cóż nie potrafię pisać laurek. Tak na poważnie trasa była na tyle interesująca, że na BBC wrócę już za rok. Szczególnie, że miejsce na liście startowej mam już zapewnione a start opłacony. Polecam wszystkim. Pilnujcie terminu zapisów. Te mogą się skończyć bardzo szybko

trasa na RWGPS



Krzysztof Wiktorowski (wiki)
e-mail: wiki256@gmail.com

powrót